Jarosław Gała, niegdyś żużlowiec Stali, dziś pełni równie odpowiedzialne zadanie w naszym klubie. To właśnie ten człowiek czuwa nad torem na Stadionie im. Edwarda Jancarza. W poniższej rozmowie zdradza kilka sekretów na temat jego pracy i startów jako zawodnik.

 

Jak zaczęła się pana kariera żużlowa?

 

– Zapisałem się do szkółki w 1983 roku, próbowałem zapisać się w 1980, ale była wówczas  przebudowa toru no i niestety szkółkę i treningi zawieszono wtedy na dwa lata. Praktycznie nie było tu trenowania, można powiedzieć, że mój wiek przeskoczył, także ja zacząłem już jako starszy, bo miałem już prawie 17 lat, jak zacząłem jeździć. Także dwa lata nie mogłem trenować, a to jest jednak dużo w młodzieżowej karierze. Licencję zdałem dość szybko i zacząłem startować w zawodach. Wtedy gorzowski speedway był kolebką młodych talentów, mieliśmy praktycznie dwie drużyny.

 

A jak wspomina pan starty w barwach żółto-niebieskich?

 

– Wszystko wspominam dobrze, tylko wówczas było nas w klubie dużo, nie wszyscy mieli wymarzony sprzęt, taki, jaki by się chciało. Nie było tak jak teraz, że jednak każdy dba o własny sprzęt i próbuje inwestować w niego, wtedy byliśmy typowo na garnuszku” klubowym. Musieliśmy jechać na tym, co dostaliśmy.

 

Ma pan na swoim koncie wiele osiągnięć, czy któreś z nich jest dla pana szczególnie ważne?

 

– W końcowej karierze młodzieżowca zdobyliśmy młodzieżowego mistrza Polski w Zielonej Górze, u naszego odwiecznego rywala i nawet dobrze nam poszło. Zrobiłem wtedy jedenaście punktów w czterech biegach, przez co byłem dosyć dobrze spostrzegany, no i później jeszcze zdobyliśmy złoty medal w parach.

 

A co zadecydowało o tym, że zakończył pan jazdę?

 

– Już jeździłem w Polonii Piła, no i przyszedł taki okres, gdzie po prostu złamałem sobie udo w meczu Polonia Bydgoszcz – Polonia Piła. Wróciłem jeszcze na tor, ale wiedziałem, że już to praktycznie nie będzie miało sensu. Jednak w psychice to zostało, a wiek już na to nie pozwalał, żeby przełamać opory i jechać z takim zębem, jak się kiedyś jechało. I po prostu miałem jeszcze inne możliwości na pracę, bo miałem też cały czas działalności zawodnicze, miałem też prywatną firmę transportową, także wziąłem się za to.

 

W takim razie jak to się stało, że został pan toromistrzem?

 

– Kiedy skończyłem już karierę, byłem tu jeden rok z Zenkiem Plechem trenerem, później nam podziękowano – zmienili tak zwaną atmosferę w zespole, przyjęli na nasze miejsce pana Kniazia i wszyscy wiemy, jak to się potoczyło. Kniaź w pierwszych czterech czy pięciu spotkaniach nawet nie zrobił żadnego punktu, wtedy próbowano, bym wracał jeszcze z powrotem z Zenkiem, ale jakoś mi już to nie pasowało. Zenek jeszcze to przejął, dokończył tę naszą ligę, a w momencie, kiedy ja już skończyłem praktycznie całkiem z żużlem, wziąłem się za własną działalność gospodarczą. Nawet zbudowaliśmy ubojnię drobiu, ja tam byłem jako transportowiec i miałem trochę maszyn budowlanych. Tam pomagałem, no i tak zostałem kierownikiem ubojni drobiu, także miałem możliwości zarabiania jakichkolwiek pieniędzy. Nastąpiła jednak taka sytuacja, że toromistrz za czasów trenera Stanisława Chomskiego został zaatakowany przez jakiegoś nieobliczalnego kibica, który uderzył go cegłówką i złamał mu czaszkę. Odbyło się to podczas zawodów i to była jakoś połowa sezonu, już nawet może dalej, no i trener dzwonił do mnie czy bym mu nie pomógł do końca sezonu, jeżeli chodzi o zrobienie tego toru. Nie miałem wyjścia, musiałem mu pomóc i tak przyjechałem tutaj. Zastałem to, co zastałem – mizerne sprzęty i tak dalej, a że jestem takim troszeczkę majsterkowiczem, to porobiłem te wszystkie urządzenia, które tu były i tak jakoś do tej pory zostałem. Tor robię taki, jaki ja chciałem, żeby kiedyś był, na jakim chciałbym jeździć. Także zdaje mi się, że jest wszystko dobrze ułożone i z trenerem Piotrem Paluchem dobrze nam się współpracuje, atmosfera jest odpowiednia.

 

Czyli doświadczenia, jakie wyniósł pan z żużla pomagają przy tworzeniu toru?

 

– Tak, doświadczenia z toru pomagają w obecnej pracy. Wiem co potrzeba zawodnikom w dobrej jeździe, w dobrej walce na torze, więc umiejętności wyniesione z toru jako zawodnik bardzo pomagają.

 

A jak wygląda praca toromistrza, chyba musi być to bardzo odpowiedzialne zadanie?

 

– To fakt. Z panem Józefem „polewaczkowym” tego toru, jak i z trenerem musimy tak robić, żeby po prostu drużyna wygrywała, ale jednocześnie ten tor musi być też atrakcyjny dla kibica, widowiskowy, z drugiej strony kibic nie może siedzieć bez przerwy w kurzu.

 

Jak duża jest różnica między torem, który jest dziś, a tym na którym pan się ścigał?

 

– Muszę pani powiedzieć, że to jest taka sytuacja, że wtedy trochę sprzętowo było nienajlepiej, dzisiaj możemy zrobić wszystko. Jaki chcemy tor, taki możemy zrobić. Kiedyś nie było tej możliwości z powodu gorszego sprzętu. Zrównanie toru było trudniejsze, problemem było też ustalenie, że np. tor ma być inny na starcie, a inny na łukach czy prostej. W tej chwili tego problemu nie mamy, bo jest tyle sprzętu różnego rodzaju, że możemy sobie zrobić z nim, co nam się żywnie podoba.

 

A czy czuje pan odpowiedzialność za sukcesy i porażki gorzowskich zawodników na naszym torze?

 

– Tak, oczywiście. Jedziemy na wspólnym wózku z trenerem.

 

A zdarza się jeszcze panu czasem poszaleć na motorze?

 

– W ubiegłym roku usiadłem na końcu sezonu na maszynie i pojechałem. Oczywiście tor zrobiłem taki, żeby nie przeszkadzał nam w jeździe, bo tu kilku takich „oldbojów” jak ja się zebrało. Próbował m.in. też Paweł Nizioł. Od czasu do czasu próbujemy jeszcze trochę pojeździć.

Udostępnij