Jak wielu z nas – kibiców i sympatyków Stali – Mariusza pierwszy raz na stadion zabrał tata. I była to miłość od pierwszego wejrzenia. – Pierwszy raz zetknąłem się ze Stalą mniej więcej w wieku siedmiu lat. Był to jakiś mecz ligowy, na który zabrał mnie mój tata, jednak aż tak nie sięga mi pamięć, by pamiętać, jaki dokładnie był to mecz. Tata był już od dawna kibicem, mama też chodziła dość często na mecze i chyba zadziałała tu zasada „z ojca na syna” – powiedział wierny kibic Stali. Jednak jego pasja nie opierała się tylko na fundamentach kibicowskich. – Interesowało mnie to od zawsze, było to czymś fajnym, czymś co fascynowało wielu moich kolegów. Dążyłem do tego, żeby uczestniczyć jak najbardziej w tym sporcie, nawet jeździć na motocyklu. Ale niestety rodzice nie pozwolili na to, by w jakiś sposób głębiej rozwinąć karierę żużlowca – wspomniał ze smutkiem.

 

Działalność tego konkretnego człowieka w Stali od najmłodszych lat była bardzo intensywna. W pewnym momencie, jako nastolatek, oddalił się od miejsca, w którym na stadionie siedzieli rodzice i zaczął interesować się grupą osób, która siedziała w „młynie”. Tam też zawędrował i został na bardzo długo. – Pierwszy mój wyjazd, który zaliczyłem z innymi kibicami, to był rok 1994, moje kibicowanie było wtedy już dosyć zaawansowane, bo mimo że wcześniej chodziłem z tatą, w końcu się od niego odłączyłem, spędzałem na stadionie więcej czasu z kolegami. I w końcu zdecydowałem się na pojechanie za Stalą do Wrocławia, pociągiem. To strasznie fajna rzecz, polecam – zaśmiał się do własnych wspomnień.

 

Jak to się stało, że dołączył do Stowarzyszenia? Otóż nie było za jego czasów pojęcia „klub kibica”. Wokół Stali zbierali się zaś jej sympatycy i wzajemni znajomi czy koledzy i pomagali – czy to przez głośny doping, czy to przez wsparcie na wyjazdach. – Kiedyś nie było w ogóle stowarzyszenia, w takim pojęciu, jak funkcjonuje dzisiaj. Nie mieliśmy konkretnych ról czy zadań. Tworzyliśmy swoiste społeczeństwo wokół gorzowskiego żużla, w którym każdy spokojnie funkcjonował, dawał z siebie wszystko, by ukochany klub czuł wsparcie z trybun. Skupialiśmy się właśnie przede wszystkim na wspieraniu drużyny – kibicowaniu u siebie i jeżdżeniu na wyjazdy. W latach 90’ dopiero zaczynały się pojawiać oprawy – bardziej w formie flagowisk, rac. Dopiero w latach 2000 pojawiły się wielkie płachty materiału z konkretnym przekazem – opowiedział Mariusz.

 

Teraz nie spotka się go w młynie, nie należy też do stowarzyszenia, jednak wciąż jego serce bije dla Stali. – Na pewno rodzina wpłynęła na to, że już w młynie mnie nie ma. Choć powiem, że brakuje mi tego naprawdę bardzo. Kibicowanie wśród innych fanatyków było czymś co zawsze mnie „kręciło” i nadal mnie kręci. Mówić o tym jest trudno, bo z jednej strony jest to czymś w rodzaju napędu do dalszego działania, ale to trzeba poczuć, żyć tym przez jakiś czas, zobaczyć co znaczy kibicowskie życie na szlaku – powiedział.

 

Co najbardziej wspomina kibic z „życia na wirażu”? Najtrudniejszy wyjazd w życiu, kiedy to po problemach z dojechaniem na mecz, długo wracano z niego do Gorzowa. – To był 1998 albo 1999 rok, wyjazd do Leszna, autobusem, postój, krótka wymiana zdań z obsługą, wiadomo, jak to na wyjazdach. Policji się to nie spodobało, cofnęli cały autokar do Gorzowa, ale wróciło nim może 5-6 osób. Reszta, w tym ja, wysiadła z autokaru i zaczęła zatrzymywać samochody. Przyjechaliśmy na stopa do Leszna, wchodzimy na sektor, a tam zdziwiona ochrona się nas pyta, czym przyjechaliśmy. Była fajna zabawa. Później w ogóle był problem, żeby wyjechać z Leszna, bo nie było żadnych pociągów, ale ostatecznie zorganizowali jakiś skład, którym dotarliśmy do Poznania za paczkę papierosów. W Poznaniu też był problem, żeby wsiąść do pociągu, ale jakoś ostatecznie dojechaliśmy. Najfajniejsze było to, że w tamtych czasach za 10 złotych dojechałem i wróciłem z Leszna – opowiedział z sentymentem.

 

Kibicowanie w tamtym okresie nie obejmowało tylko stadionu i dopingowania. Kibice spotykali się prywatnie, pomagali sobie, rozwijali znajomości na całe życie. – To nie tak, że jedynym, co nas zrzeszało była Stal. Byliśmy paczką znajomych, trzymaliśmy się razem. Spotykaliśmy się towarzysko, bo to jeszcze sklejało tę grupę, pomagaliśmy sobie nawzajem, gdy któryś był w potrzebie – wyjaśnił.

 

Teraz Mariusz siedzi na prostej, naprzeciwko startu i wciąż stara się wspomóc głosowo doping na „Jancarzu”. Ogrom zmian, zdecydowanie lepsze zabezpieczenia zarówno na torze, jak i na trybunach sprawiają, że na Śląską zabiera ze sobą córkę i żonę. I choć tęskni za szalikowcami i szalonymi wyjazdami, to wie, że w życiu są różne priorytety. Stal wciąż zajmuje w jego sercu wysoką pozycję, jednak skupia się, by miłością zarazić najbliższych. – Teraz nie siedzę już w młynie, na stadionie jednak bywam prawie tak samo często, jak kiedyś – zabieram żonę i córkę i to jej próbuję przekazać to zainteresowanie, żeby złapała „bakcyla” do żużla. Może nie będzie takim kibicem jak ja byłem, ale na pewno w jakimś stopniu przejmie ode mnie miłość do żużla. Większość z nas, tych kibicujących przed 2000 rokiem, pozakładało rodziny, spora część z nich wyjechała z kraju, ale kiedy tylko nadarzy się okazja, spotykamy się i wspominamy stare czasy kibicowskie. To nie jest tak, że można to po prostu porzucić i za tym nie tęsknić. Miłość do żużla, do Stali, jest jedna i na całe życie – zakończył.

Udostępnij