Migoś, młody Jancarz, Pogorzelski… Dla młodego chłopaka to byli bohaterowie. Miałem siedemnaście lat i chodziłem na każdy mecz. Szczególnie te w lipcu i w sierpniu bywały nie do zniesienia – spiekota, 35 stopni, a oni jeździli! Różnie sobie radziliśmy, oblewaliśmy się wodą, wtedy jeszcze można było wnieść na stadion nawet i 5 litrów i nikt nie miał pretensji… Nikomu krzywda się nie działa, a byliśmy na każdym meczu! – mówi pan Włodzimierz ze sporą nostalgią w głosie.
Jak to się stało, że zaczął poważniej podchodzić do sportu żużlowego? – Chodziliśmy na te mecze, Stal co roku miała drugie miejsce w lidze, coś trzeba było zrobić! – śmieje się. – A tak na poważnie, już jako mały chłopiec chciałem być żużlowcem. W wieku 17 lat zacząłem jeździć, jakoś mi to chyba szło, skoro mnie chcieli…

Dlaczego więc jego drogi z żużlem rozeszły się? – Byłem młody, miałem pstro w głowie. Mama zabroniła, bała się. Miewałem wypadki, czasami groźniejsze – pan Włodzimierz pokazuje podłużną bliznę na lewym przedramieniu. To od błotnika, jak mi później tłumaczy. – Zaszyło się i bawiliśmy się dalej. Ale nie żałuję, nie wiem, jak by to było… To niebezpieczny sport. Teraz macie dmuchane bandy, jest bezpieczniej. Kiedyś były dechy, chłopaki się gruchotali…

Odpowiedź na pytanie o najlepsze wspomnienia związane ze Stalą jest prosta – Cztery mistrzostwa Polski pod rząd. Rok w rok się bawiliśmy! Ale nie było nam dosyć. Plech, Nowak, Rembas… Nie patrzyłem na nich już tak, jak wcześniej na na przykład Migosia. Wiedziałem już, że to zwykli ludzie, że trenują, męczą się, mają czasami tego wszystkiego dość. Ale kiedy jeździli, to byli bohaterowie. Dlatego nie rozumiem, dlaczego klub odszedł na tyle lat od Memoriału. Przecież ludzi takich, jak Jancarz, trzeba wspominać już zawsze, już takich nie będzie! – oburza się pan Włodzimierz. I cieszy się, że do idei Memoriału im. Edwarda Jancarza powrócono.

Czym teraz jest dla pana Włodzimierza żużel? – W latach 70., kiedy się ożeniłem i miałem małe dzieci, chodziliśmy z całą rodziną na mecze. Dużo ludzi tak wtedy robiło. Ja – bo kochałem, synowie musieli się przyzwyczajać, a żona… Cóż, nie miała wyboru – dodaje z uśmiechem. – Teraz oglądam to wszystko w telewizji, nie chodzę na mecze. Jest za głośno, wygodniej jest posiedzieć w domu przed ekranem. Chyba jestem już na to za stary. Ale synowie i wnuczki chodzą na każdy mecz! Kupują te karnety, szaliki, koszulki, cuda! Teraz wszystko jest inne, motory, stadion, marketing… Ale dobrze, że ten żużel jest. Bo to wciąż nasza Staleczka, tych chłopaków z lat 60.

Udostępnij