Przez wiele lat tradycyjnym widokiem podczas meczów przy ul. Śląskiej byli mieszkańcy okolicznych budynków, oglądający rywalizację z okien swoich mieszkań. Jak wspomina ten okres nasz rozmówca? 

– Pewnie, że zdarzało mi się podglądać”, zamiast kupić bilet i pójść na stadion. Były to jednak zazwyczaj mniej atrakcyjne mecze, poza tym – wiadomo – z okna nie było dobrej widoczności, nie czuło się też do końca tych emocji, co na stadionie. Na większość meczów chodziłem jednak z bratem na trybuny, jak tysiące innych kibiców. 

Każdy z kibiców ma w swojej pamięci mecz, którego wspomnienie wywołuje u niego szczególne emocje. Jak jest w przypadku pana Tomasza? 

– Młodzi najchętniej powracają teraz pewnie do finału w 2014. Ja jednak, z sentymentu, nigdy nie zapomnę o ostatnim meczu z ostrowską drużyną w 2007 roku, który dał nam awans do Ekstraligi. Dziś takich spotkań już, moim zdaniem, nie ma. 

Co było w nim więc tak szczególnego? 

Wszystko! Już od rana widziałem przez okno ludzi z flagami, w klubowych barwach, to było szaleństwo. Ponad godzinę przed meczem na stadionie nie było już gdzie palca wcisnąć, jeśli chodziło o miejsca siedzące. Zresztą, na tamtym meczu nikt nie siedział! Całe miasto trzymało kciuki, żeby w tym trzecim meczu wywalczyć Ekstraligę. Dostaliśmy balony na oprawę, później wszystko działo się tak szybko, że trudno jest poukładać to sobie w głowie. Tydzień po zawodach, musiałem oglądać powtórki w telewizji, żeby móc w końcu „na chłodno” skupić się na rywalizacji. 

Które z biegów okazały się więc najciekawsze? 

– Było kilka niezapomnianych sytuacji. Pierwsza przychodzi mi na myśl, może nie do końca dobra, ale złota rezerwa taktyczna Maxa, który pół minuty przed wyścigiem zawrócił do parku maszyn i chciał zmienić motor. Nie zdążył i nic trenerowi Kędziorze z tego nie wyszło. Radość na trybunach była ogromna, później jednak zrobiło mi się ostrowian trochę szkoda, bo zmarnowali w ten sposób być może sporo punktów. Żużel to jednak nie tylko ściganie, ale też przygotowanie sprzętu, profesjonalizm i… trochę szczęścia. A szczęście sprzyja lepszym! 

Dobrze pamiętam też nerwową końcówkę meczu, kiedy przegraliśmy dwa biegi po 1:5 i z kilkunastu punktów przewagi przed biegami nominowanymi zostały nam 4. Żebym nie został źle zrozumiany – nikt nie tracił wiary, ale stracenie ośmiu punktów w dwóch wyścigach było trochę niepokojące. Po takiej chwili zawieszenia i zgęstnienia atmosfery, przyszedł jednak bieg 14. I to właśnie go pamiętam najlepiej ze swojej dwudziestoletniej historii kibicowania. 

Czy jest tak za sprawą warstwy sportowej czy kibicowskiej rzeczonego wyścigu? 

– Gdyby nie sportowa, nie byłoby kibicowskiej! Na pierwszym łuku Jensen delikatnie wywiózł Jankowskiego pod bandę, od krawężnika na pierwsze miejsce wskoczył Hlib i nasza para wyszła na podwójne prowadzenie. Zaręczam, że w tym momencie nikt na stadionie nie siedział. Przez całe cztery okrążenia kibice byli chyba trzy razy głośniejsi, niż te jadące motory. Kiedy dojechali do mety, na torze wylądowało konfetti, a w powietrzu… zawodnicy. A trener Chomski z radości całował nawierzchnię. Widziałem różne reakcje ludzi – skakali, śmiali się, śpiewali, wiele osób płakało ze szczęścia. I każdy krzyczał: DZIĘKUJEMY! 

Czy, zdaniem pana Tomasza, podobne mecze nie zdarzają się już w czarnym sporcie? Dlaczego? 

– Nie wydaje mi się. Nie mówię, że obecne mecze są gorsze. Teraz wszystko wygląda inaczej, telewizja gra większa rolę, wszystko jest bardziej zorganizowane. Może teraz jest większy profesjonalizm, ale kiedyś było tak… swojsko, na stadiony przychodziły całe rodziny, czasami wyglądało to trochę jak takie żużlowe pikniki. Mi to odpowiadało, wiem że teraz „piknik” to obraza, więc może nie powinienem o tym mówić. Pomimo tego, ciągle chodzę na mecze – z okna niewiele już widzę (śmiech). Nieważne, jakie zmiany by nie zaszły, Stal zawsze będzie miała ważne miejsce w moim sercu. A do tamtego meczu będę powracał chyba do końca życia.

Udostępnij