Jak to się stało, że zainteresował się pan żużlem? Czy, jako młody chłopak, przychodził pan na stadion w roli kibica? 

– Nie było tak. W szkole zawsze grałem w piłkę nożną, brałem udział też w konkurencjach lekkoatletycznych. Żużlem natomiast zacząłem się interesować w wieku 14 lat. Wcześniej zawsze ciekawiła mnie motoryzacja, mój tata miał komarka na pedała i jeździłem nim, gdy było paliwo – gdy paliwa natomiast nie było, kręciłem samymi pedałami, żeby tylko się poruszał. Później jeździłem WSK, kolega miał też Junaka, więc pojeździłem sobie też na takim motorze i to mnie zainteresowało. Chodziłem na stadion na mecze i na jednym ze spotkań z Rybnikiem ogłoszony został nabór do szkółki żużlowej. Zgłosiłem się zaraz po meczu – w poniedziałek. Była przeprowadzona selekcja z około 60 osób i zostalem jako jedyny z tej grupy. Nie jeździłem nigdy na minitorze, treningi zacząłem od dużego i licencję zdałem w roku 1987. Nie mogłem jej zdać w roku poprzednim ze względu na swój wiek – urodziłem się we wrześniu, a kiedy regulamin pozwalał mi już na podejście do egzaminu, spadł deszcz i musiałem czekać do kwietnia następnego roku.  

 

Jakie były pana inspiracje? Podpatrywał pan swoich klubowych kolegów? 

– Podpatrywałem zawsze Edwarda Jancarza i Ryśka Franczyszyna – oni jeździli przede mną i razem ze mną, choć gdy ja zaczynałem karierę, Jancarz już ją kończył i powoli stawał się trenerem Stali Gorzów. Oprócz tego, gdy już jeździłem, Hans Nielsen i Gundersen stanowili dla mnie takie duńskie wzory, które zdobywały szereg medali. 

 

Czy pamięta pan jakąś sytuację sprzed lat, która szczególnie zapadła panu w pamięci w związku ze swoją żużlową przygodą? 

– Była taka sytuacja, że byłem niezwykle zdeterminowany, chciałem jeździć na tym żużlu i na jednym z treningów upadłem, doznałem stłuczenia obojczyka i wstrząsu mózgu. Zostałem odwieziony do szpitala, później do domu i po dwóch tygodniach zjawiłem się na stadionie. Wszyscy myśleli, że zrezygnowałem, ale przyszedłem torami z Łagodzina do Gorzowa - nie czekałem na żaden autobus, przyszedłem na pieszo! Akurat w tym czasie odbywało się zakończenie kariery Jancarza. Przyszedłem więc do parkingu i, już zdrowy, zacząłem od nowa. 

 

Może pan z perspektywy czasu obiektywnie ocenić zmiany, które zaszły w żużlu w ciągu minionych lat. Czy nasuwają się panu w związku z tym jakieś konkretne wnioski? 

– Z jednej strony ten sport był kiedyś bardziej rodzinny – były inne czasy, istniały dofinansowania z zakładów pracy, wszystko było spokojniejsze. Teraz, wiadomo, jest wynik ligowy, są pieniądze, są sponsorzy – wtedy żużel istnieje. Przedtem nie było to tak uzależnione od frekwencji, aczkolwiek frekwencja była, bo ludzie w Polsce chodzili tylko na żużel i piłkę nożną. Jest również różnica w profesjonalizmie – kiedyś wystarczał jeden mechanik na trzech zawodników,  teraz jest trzech mechaników na jednego zawodnika. Wiąże się to z o wiele większymi kosztami. Żużel jest też szybszy, części coraz lepsze, zawodnicy startujący na żużlu zaczynają swoją karierę na mini torze w wieku praktycznie 8-9 lat i są bardziej profesjonalnie technicznie ułożeni. 

Kiedyś nie dbano o bezpieczeństwo, bandy były stalowe przez 30 centymetrów, później ewentualnie siatka, płot, nic się w tym celu nie robiło. Teraz jest dużo większe bezpieczeństwo jeżeli chodzi o przygotowanie, pojawia się za to więcej niebezpiecznych sytuacji na torze, ponieważ sprzęt się wyrównał. Każdy jedzie na sto procent możliwości, nikt nie chce odpuszczać i przez to zdarzają się kontuzje. Ale w żużlu kontuzje były, są i będą. Przy pomocy człowieka i jego pomysłowości można jednak je zminimalizować. 

Udostępnij