Na żużel najczęściej zabierają nas rodzice, którzy jednocześnie kochają czarny sport i również w przypadku pana Dariusza było podobnie. – Na żużel zabrała mnie pierwszy raz mama. Niewiele z niego pamiętam, bo bałem się jak diabli huku motocykli i nie bardzo rozumiałem, o co chodzi – wspomina z uśmiechem pan Dariusz. – Później jeszcze parę razy byłem z mamą na zawodach, ale jakoś mnie to nie wciągnęło. Dopiero, gdy jako nastolatek zacząłem chodzić na stadion wraz z kolegami, połknąłem przysłowiowego „bakcyla” – dodaje.

 

Bohater tej części wspomnień nie poprzestał jednak tylko na pojawianiu się na trybunach. – Po kilku latach ożeniłem się z kuzynką żużlowca, a obecnego toromistrza i wtedy przepadłem. Zobaczyłem, jak żużel wygląda od kuchni, pomagałem jako asystent mechanika, jeździłem po całej Polsce na różne zawody. Jednym słowem: „trafiony-zatopiony” – opowiada. – Najbardziej pamiętam jeden wyjazd, z którego zrobiła się już anegdota. Byliśmy wtedy w Ostrowie i do parku maszyn weszło kilkoro kibiców miejscowych, zbierali autografy. Jeden z nich podszedł do boksu Jarka Gały i powiedział do mnie: „Panie Jarku, mogę autograf?”. Sytuacja była o tyle komiczna, że byłem od Jarka jakieś dwie głowy wyższy, a on stał obok mnie. Mrugnął wtedy do mnie i w ten sposób dałem swój pierwszy i ostatni żużlowy autograf – śmieje się pan Dariusz.

 

Przygoda z mechanikowaniem naszemu obecnemu toromistrzowi to także pierwsza przejażdżka na motocyklu żużlowym pana Dariusza. – Tak, udało mi się przejechać na motocyklu żużlowym i od tej pory mam bardzo duży szacunek do wszystkich ludzi, którzy się na nich ścigają. Jest to naprawdę nie lada wyzwanie – opowiada z powagą.

 

Co urzekło pana Dariusza w sporcie żużlowym. Otóż nic. – Urzec to mnie może jakiś kraj swoim krajobrazem (śmiech), a nie sport żużlowy. Jego się kocha, albo nienawidzi. Jak już się człowiek zakocha, to całe jego życie jest podporządkowane żużlowi. Wiosna i lato to zawody, zimą człowiek czeka na nowe informacje, na transfery, na terminarz, śledzi wszystko, co dzieje się z ukochanym klubem, a później pod dyktando ligowych rozgrywek i Grand Prix dostosowuje pracę do ewentualnych wyjazdów. Tym się po prostu żyje. Żużel to chemia – dodaje.

 

Choć z Holadnii do Gorzowa nie jest szczególnie blisko, to jednak pan Dariusz nie zapomina skąd pochodzi i jaka historia wiąże się z jego miastem. – Choć teraz niezbyt często bywam w Gorzowie, to nie było takiego przyjazdu, żeby nie przejść obok pomnika Edwarda Jancarza – wspomina. I od razu dodaje, że derby to pozycja obowiązkowa w jego kalendarzu: – Derby… kiedy byłem na nich po raz pierwszy, jeszcze nie wiedziałem, co to pojęcie oznacza. Ale kiedy się o tym przekonałem, to było gorąco. Z tymi spotkaniami wiąże się adrenalina, która zawsze podgrzewała, podgrzewa i będzie podgrzewać atmosferę. Mimo to, z biegiem czasu coraz spokojniej podchodzę do tych meczów. Kiedyś ostro kibicowałem, ale teraz emocjonuję się bardziej wynikiem sportowym i walką na torze, niż utarczkami słownymi kibiców.

 

A jak okiem pana Dariusza zmienił się żużel? – Właściwie zmieniło się wszystko, oprócz tego, że jedzie się zawsze w lewo, na metanolu i nie ma się hamulców – śmieje się. – Zmieniły się regulaminy, organizacja widowiska. Mamy teraz piękne stadiony, jak MotoArena czy właśnie stadion im. Edwarda Jancarza… Ale mimo wszystko zawsze się łezka w oku zakręci, kiedy ogląda się stare materiały żużlowe, kiedy tych wszystkich nowości i ulepszeń nie był – kończy dzisiejszy bohater wspomnień kibiców.

Udostępnij