www.stalgorzow.pl: Trenerze, kiedy i gdzie pierwszy raz spotkał się Pan z żużlem?

Dariusz Molski: Oczywiście w Gorzowie! Byłem wtedy małym chłopcem, mogła to być może 1-2 klasa szkoły podstawowej, a może jeszcze wcześniej. Pamiętam tych zawodników w czarnych skórach, na czarnym torze. Pamiętam ten stary skład. Jurasz, Padewski, Pogorzelski, Migoś – jeszcze wtedy młody chłopiec. Było jeszcze kilka nazwisk, ale teraz nie mogę sobie przypomnieć. Musiałbym zobaczyć fotografię, a mam ich kilka albo i kilkanaście. I tak co niedzielę maszerowałem z ojcem wzdłuż Warty, przez „Żelazny” most. Siadaliśmy zawsze na przeciwległej prostej, tuż naprzeciw startu. To była taka mała tradycja. W późniejszych czasach, kiedy skład się wymieszał, pojawili się Jancarz, Plech, Towalski, Nowak, Fabiszewski, to pamiętam, jak zawsze pod „płotem” wychodzili – bo kiedyś zawodnicy na piechotę szli na prezentacji – i zawsze przybijali „piątkę”. To było bardzo miłe, zwłaszcza dla całkiem młodych chłopaków. A później żużlowcy to byli moi koledzy, bo my – piłkarze ręczni – graliśmy w tym klubie, pod szyldem Stali. To było między 85’ a 87’ rokiem. Wtedy też pod szyldem Stali, Gorzów osiągnął najlepsze miejsce w najwyższej klasie rozgrywkowej, bo byliśmy 5. Wtedy było to naprawdę coś! Wtedy też kolegowaliśmy się między innymi z Edwardem Jancarzem, Bogusiem Nowakiem, Zenkiem Plechem, Markiem Towalskim czy też Mietkiem Woźniakiem, Jurkiem Rembasem, a późniejsza fala młodych żużlowców to też Piotruś Świst łącznie z Cezarym Owiżycem. Ocieraliśmy się o siebie bezpośrednio. Pamiętam też dobrze Krzyśka Okupskiego, postać bardzo barwną w żużlu. Ale w tych czasach na żużel chodziłem mniej. Jako dziecko to traktowałem jako niedzielny rytuał, do szkoły średniej, kiedy nie zacząłem mocniej uprawiać sportu w wymiarze zawodowym, konkretnie piłkę ręczną. Później coraz rzadziej, ale żużel przewijał się przez całe moje życie. W końcu spędziłem prawie całe życie w Gorzowie! Żużel jest rytuałem, tak jak chodzi się do kościoła, tak i chodzi się na żużel. Teraz historia się powtarza, jesteśmy w tym samym klubie i pod tym względem – wspomnieniowym – to naprawdę jest coś fajnego.

Żużel to coś, co dodaje adrenaliny, dodaje kopa, wyzwala wiele energii – często tej pozytywnej! Zawody żużlowe to jest coś wspaniałego.

Pamiętam nawet, że jak byłem małym chłopcem, to cały czas udawałem, że jeżdżę na motocyklu i wszyscy wołali mnie Migoś!

 

Nie było w młodości takiej myśli, żeby spróbować swoich sił na motocyklu żużlowym?

– A nie! Aczkolwiek miałem małą przygodę z motocyklem żużlowym, dzięki uprzejmości, a raczej żartowi z Piotrka Śwista. Piotrek koniecznie chciał z nami grać w nogę, a wtedy często graliśmy na stadionie Stali, na murawie. Mówiłem: Piotrek, nie będziesz grał w nogę, bo nie umiesz! No chyba, że dasz się przejechać na motorze. No i tak przejechałem kawałek na tym motocyklu, choć nie samodzielne oczywiście, tylko w towarzystwie Piotra. A tak nawiasem mówiąc Piotrek to doskonały piłkarz (śmiech).

 

I jak to wyglądało dalej?

– Te moje drogi troszeczkę się różnie układały, raz były bliżej Gorzowa, raz dalej. Szczebel zawodowy, kiedy piłka ręczna zaczęła wymagać poświęcania coraz większej ilości czasu… Przede wszystkim, mijałem się z żużlem. Było na niego coraz mniej czasu, ale weszła telewizja i to na szczęcie! Czasami udawało się obejrzeć zawody w niedzielę, zresztą tak jak teraz. W niedzielę nie ma ze mnie pożytku w domu, bo dwie pozycje żużlowe to jest rytuał, chyba że jest kilka meczów piłki ręcznej, cały dzień praktycznie spędzam wtedy przed telewizją. A jeśli nie ma ani żużla, ani piłki ręcznej, to jeszcze oglądam piłkę nożną i ligę angielską.

 

Czym dla Pana jest żużel?

– Żużel to coś, co we mnie zawsze wyzwalało mnóstwo pozytywnej, choć nie zawsze pozytywnej, energii. Dużo emocji, bardzo żywiołowo reagujemy! Zresztą chłopaki z drużyny również! Za niektórych daliby się pokroić, zwłaszcza jak idzie gdzieś na noże, na łokcie, to my wszyscy byśmy tam najchętniej wpadli na tor, wymierzać sprawiedliwość! Ale tak to jest. My się naprawdę z chłopakami utożsamiamy.

 

Ostatnio zobaczył Pan żużel od kuchni – jak wrażenia?

– Tak, miałem przyjemność odwiedzić park maszyn w trakcie zawodów w celu wywiadu telewizyjnego. Zobaczyłem to wszystko od środka i było to naprawdę niesamowite przeżycie! Ich ruchy, ich zachowania… W parkingu to się wszystko tak szybko dzieje! W telewizji tego nie widać, nawet na stadionie tego nie widać! W parkingu jest jedna wielka bieganina, analiza, koncentracja, przygotowania, poprawki. Tam nikt nie stoi, tam wszyscy biegają! Tam nie ma czasu na nic. Jestem pełen podziwu, że oni w ogóle wiedzą, gdzie i kiedy mają wyjechać! Nieraz dziwiłem się, że jakby zapytać żużlowca, jaki był wynik, to on nie wie. Pojawiły się myśli „Ignoranci, czy co?”, a okazuje się, że to jest wielce prawdopodobne, że nie wie, bo po prostu nie ma czasu na to, by śledzić wynik! Tam naprawdę wszystko jest w biegu i to mi się bardzo podoba, taka atmosfera jest świetna. Chciałbym tam bywać częściej! (śmiech)

 

Pamięta Pan jakieś szczególne wydarzenie, mecz…?

– Tak. Dwa. Nie jestem do końca pewny, ale wydaje mi się, że to Edmund Migoś wypadł kiedyś przez bandę. Chociaż Jurek Rembas też miał zdaje się podobną sytuację. Na wejściu w drugi łuk, „płot” był już wtedy z siatki, były sprężyny, a nie deski. Chyba to był Migoś. Wyleciał przez bandę, motocykl poleciał w trybuny. Ale – co było najciekawsze – otrzepał się, pozbierał i jechał do końca zawodów. Nie wiem, czy na tym samym motorze, bo trzeba było go zdjąć z trybun i jakoś przetransportować z powrotem do parku maszyn. Ale jeździł. I podobny wyczyn miał Jurek Rembas. I zdaje się, że na tym samym wirażu. Ale właśnie takie zdarzenia pamiętam, bo to jest coś, na co mocno reaguję emocjonalnie. To jest moment tragiczny. Podniesie się? Nie podniesie? A tak, jak mówi Jurek Buczak: Żużlowcy to jest taki naród, że jeśli kość gdzieś nie wystaje na pół metra, to nic się nie stało! I to rzeczywiście tak jest, bo choćby patrząc na ostatni mecz i sytuację w trzecim biegu z Martinem Vaculikiem. Chłopak się zawziął, po tym jak został mocno sponiewierany, ograł dwójkę ludzi i na jego nieszczęście popełnił błąd w ferworze walki. Ale to była wyśmienita reakcja na to, jak postąpił z nim przeciwnik! Atak bardzo męski i niebezpieczny, a Martin wyszedł z tego, obronił się i dwóch zawodników wyprzedził. Na „nieszczęście” mamy powtórki wideo (śmiech).

Te wszystkie upadki, to są sytuacje, na które ja reaguję bardzo gwałtownie. Cieszę się, jak się z tego podnoszą!

 

Czy według Pana piłka ręczna i żużel mogą mieć coś wspólnego ze sobą?

Oczywiście, że tak, mają wiele wspólnego! Co prawda, kiedyś żużel był jeszcze bardziej drużynowy, niż jest obecnie i bardziej mi się podoba. Choć może to złe określenie, bo żużel cały czas mi się podoba i wątpię, żeby się znudził. Inny był nie tylko ze względu na to, że „postęp postępuje”. Pamiętam, że kiedy jechało się w parze, to pierwszy i drugi pilnowali siebie nawzajem, walczyli, próbowali, a jak „plecak” był, to trzeba było atakować. Wtedy jeden brał na siebie rolę atakującego, nie było walki między sobą o punkty i bonusy. A jak jechało się we dwójkę, czy na 5:1 czy na 3:3, to nikt nikogo nie próbował wyprzedzać, nikt nie wyprzedzał się nawzajem. Czy to Jancarz z Plechem, czy Rembas z Plechem, Woźniak z Nowakiem – to były wzory jazdy parą! To było mistrzostwo świata! Nikt nie miał prawa się wcisnąć! Dzisiaj się mówi, że ten ma lepszy motocykl, ten ma przełożenie, ale tam, jak obu wyszli ze startu, to koniec. A Gorzów był z tego znany, że w parach potrafili świetnie jeździć. Dziś niestety tego aż tak nie widać, bardziej liczy się jazda indywidualna. Zawodnicy jadą bardziej dla siebie i nic innego ich nie interesuje. Wtedy było większe piękno, dziś jest jednak więcej walki bezpośredniej. Szybkość jest też na pewno inna. Niemniej jednak, w tych zamkniętych stadionach, jak Gorzów choćby, warkot motoru – trochę brakuje mi zapachu – walka, rywalizacja – to powoduje ciarki na plecach. Podobnie jest w hali! Rywalizacja, sport zespołowy – indywidualny zawodnik sam nie da sobie rady, meczu nie wygra. Dodatkowo walka bezpośrednia, której na torze naprawdę również nie brakuje! Na parkiecie nie mamy co prawda takiego niebezpieczeństwa, takiej szybkości. Ale ktoś kogoś na proste ręce weźmie, ktoś upadnie – mamy takie samo zagrożenie, jak żużlowiec uderzający w bandę! Tak samo boli, czy to głowa, czy na łokieć, czy dostaniesz w zęby! To mniej więcej jest to samo. Chciałbym, żeby więcej pomocy sobie nawzajem na torze było w żużlu, bo my tak sobie tu pomagamy i wtedy te sporty były by jeszcze bardziej podobne do siebie. Przede wszystkim jednak rywalizacja jest punktem wspólnym, stycznym. Sport to generalnie jest rywalizacja i to jest ta część wspólna dla wszystkich dyscyplin, powodująca zainteresowanie kibiców. Piłka ręczna też taka jest. Mam nadzieję, że coraz więcej kibiców będzie przychodziło. Gorzów trochę odzwyczaił się od kibicowania w hali, ale ci ludzie, którzy teraz przychodzą, są naprawdę pod dużym wrażeniem i mam nadzieję, ze to pocztą pantoflową się rozniesie. Piłka ręczna w tym roku zrobiła największy postęp medialny ze wszystkich dyscyplin sportowych, transmisji telewizyjnych. Popularność mocno wzrosła. Jeżeli tego przypilnujemy i nie roztrwonimy tego, to będzie fajnie, Stal będzie miała dwa wspaniałe sporty przez cały rok.

Mogę obiecać, że my ze swojej strony zrobimy wszystko, by poziom sportowy kibiców przyciągał. By te mecze były tak emocjonujące jak w tym sezonie. Albo i jeszcze lepsze! Chcemy być równym odpowiednikiem dla żużlowców, dostarczać kibicom równych emocji i adrenaliny. Jesteśmy na to gotowi sportowo. Organizacyjnie jeszcze nam trochę brakuje i obawiam się, że możemy zostać przez to takim miastem powiatowym. Obym się mylił.

Udostępnij