Pojedynki z Falubazem Zielona Góra od wielu lat elektryzują publikę i to nie tylko na zachodzie Polski, ale też w całym kraju. – Przygotowywaliśmy się do tych spotkań bardzo starannie, czasem nawet za bardzo. Na ten mecz często robiliśmy remonty silników, kapitalne przeglądy, żeby tylko nic złego się nie stało, a czasami motocykl gorzej jechał jak przed remontem. Derby mają swój urok. Zawsze prezesi się bardzo cieszyli, bo stadiony pełne, co zapełniało klubową kasę. Teraz jest z tym już lepiej, ale mam wrażenie, że jak był jeden lub dwóch zawodników z Gorzowa, a reszta przyjezdnych, to oni tak nie czuli tej atmosfery – twierdzi Bogusław Nowak.

 

Wtóruje mu Mieczysław Woźniak. – Wszyscy kibice czekają na ten mecz! Moi koledzy z Norwegii przyjeżdżają tylko na to spotkanie. Z Falubazem zawsze mecze były bardzo napięte. Może nie między zawodnikami, ale była jednak sprawa psychiki, to nastawienie, że musimy wygrać. Możecie wszędzie przegrać, tylko nie z Falubazem”. Zawsze były problemy u nich, ale nie z zawodnikami, a z kibicami. Jak staliśmy w parkingu to rzucali kamieniami i nie tylko. W Gorzowie zresztą też. Zaś wśród zawodników to nikt się z nikim nie kłócił, mieliśmy nawet wspólną szatnię. To kibice między sobą to tak nakręcili – mówi.

 

Choć emocje były od zawsze, to jednak o lubuskich derbach powszechnie zaczęło się mówić dopiero później. – Przedtem były różne niesnaski, ale jednak troszkę łagodniej. Jak weszły strefy kibica, a media bardziej się tym zajęły, to zrobiło się o tym głośno. Wcześniej w Gazecie Zielonogórskiej pojawiały się jedynie wyniki, kto ile punktów zdobył, a komentarzy w prasie wielkich nie było. Jedynie co, to radio transmitowało. Dzisiaj wszystko jest super. Jest telewizja, nagrania i wszystko to można odtworzyć – zauważa Ryszard Dziatkowiak.

 

Najstarszy z grona naszych rozmówców, mimo krótkiej kariery zawodniczej, zdążył bardzo dobrze poznać smak derbów. – Mecze z Zieloną Górą zawsze przeżywało się dwa tygodnie przed. Wszędzie można było przegrać, mieć słabszy dzień, ale z Zieloną Górą nikt sobie na to nie pozwalał. Każdy przygotowywał się maksymalnie – twierdzi Dziatkowiak. Nie oznaczało to jednak wrogości między żużlowcami obu ekip. – Ze wszystkimi drużynami był zawsze bardzo dobry kontakt, bez nieprzyjemnych historii przed zawodami. Rozmowy, śmiechy, przypowiastki – to była cała nasza rozrywka w parkingu. Atmosfera przychodziła dopiero, jak zawody miały się rozpocząć, jak motocykle się grzały, to wchodził w nas taki diabełek i każdy żył już meczem – dodaje zawodnik Stali z lat 1966-72.

 

W tamtym sezonach obie drużyny mogły pochwalić się mocnymi składami. – W tym czasie, jak ja zaczynałem, a byłem jednym z najmłodszych, to trzon tworzyli Padewski, Pogorzelski, Migoś, Rogal, Flizikowski, Jancarz, więc była to drużyna doświadczona. W Zielonej Górze jeszcze bardziej, bo byli Mendyka, Jaskulski, Sochacki. Dopiero później przybył Marcinkowski i Paweł Protasiewicz, czyli ojciec Piotrka – opowiada Dziatkowiak.

 

Tak, jak i dziś, również dawniej nie brakowało „teorii spiskowych”. – Szczególne sytuacje były wtedy, jak zielonogórzanie mieli problemy, byli słabsi od nas. Wówczas mówili „Gorzów kombinuje, Gorzów to, Gorzów tamto, dolewa”. Takie dziwaczne sytuacje, które nie miały racji bytu – przypominał sobie były żużlowiec. Obecnie jednak takich sytuacji jest znacznie mniej, a to z powodu wszechobecnych statystyk i analiz. – W tej chwili analizy są na bieżąco i przed zawodami i po zawodach. Wtedy były one takie cząstkowe, wszystko odbywało się na żywo. Analizy i przygotowania miały miejsce jedynie przed zawodami. Wspominane było, w jaki sposób jeździli poszczególni zawodnicy, na co ich było stać, jak do nich podjechać, żeby uniknąć problemów z nimi. Ustawiało się wtedy odpowiednich żużlowców pod przeciwnika. Jechało się tylko na jednej maszynie. Nie raz bywało tak, że mecz się kończył i w ostatnim biegu dopiero człowiek wygrywał. Nikt się jednak wtedy tak w to nie zagłębiał, jak teraz. Przed zawodami było wszystko raczej na wesoło, a dyskusje po meczu schodziły na to, dlaczego ten pojechał tak, a nie inaczej. Najczęściej zbieraliśmy się w jeden czy dwa samochody, umawialiśmy się w jakimś zajeździe, żeby coś zjeść, a jak było blisko, to jechało się prosto do domu. Dyskusje odbywały się we własnym gronie. Uwagi, które każdy miał, trzeba było zachować dla siebie i przypominać przy następnej okazji, np. w warsztacie, bo tam było najwięcej spotkań – zdradza 70-latek.

 

Niejednokrotnie derbowe starcia rozstrzygały się w samych końcówkach, w niecodziennych okolicznościach. – Kiedyś był taki mecz na styku i jechałem z Edkiem Jancarzem w 15. biegu. Najpierw Edek zerwał taśmę, potem ktoś z Zielonej Góry i nie wiem z kim jechałem we dwóch. Jak zjechałem do parkingu przed powtórką, to wszyscy mi mówili „nie waż się wyprzedzać!”. To był chyba najdłuższy bieg w żużlu. Jak chciałem wyprzedzać, to już mi z parkingu grozili. Miałem tylko dojechać do mety – przypomina sobie Woźniak, obecnie trener JUST FUN GUKS Speedway Wawrów.

 

A pamiętasz Boguś w meczu Falubazem, jak kask ci spadł? Z kimś miałeś karambol – zagaja szkoleniowiec miniżużlowców. – Z Huszczą – odpowiedział Bogusław Nowak. Chodziło o pamiętną kraksę z zielonogórską legendą, po której obaj zawodnicy wylądowali w szpitalu i teraz ze śmiechem wspominają tę sytuację. Wtedy na stadionie jednak zapadła grobowa cisza. – Staliśmy w parkingu i patrzeliśmy, że kask toczy się po torze. Nogi się każdemu ugięły, Bogusiowi chyba głowę urwało – mówi Mieczysław Woźniak.

 

Ta sytuacja powtarza się od zarania dziejów. Nikt nie zna daty, kiedy to się zaczęło i nie wie, kiedy się skończy. Ta „wojna” prawdopodobnie będzie trwała długo – podsumowuje gorzowsko-zielonogórską przyjaźń Bogusław Nowak.

Udostępnij