W historii Włókniarza Częstochowa znalazło się wielu wybitnych żużlowców. Z lat 60-tych i 70-tych Bogusław Nowak najbardziej zapamiętał trójkę z nich. – Andrzej Jurczyński, który w tamtym czasie miał najlepsze swoje lata i był zawsze groźnym przeciwnikiem. Marek Cieślak wywodzi się z Częstochowy i tam spędził najlepsze lata. Najbardziej barwną postacią w tym towarzystwie jest Józek Jarmuła – stwierdza.

 

Ten ostatni jest zdecydowanie najbardziej wyróżniającą się osobą spośród Lwów, choć to nie w tym zespole rozpoczynał swoją karierę. – Wprawdzie zaczynał w Rybniku, jeździł w Świętochłowicach i ostatecznie najwięcej sezonów spędził w Częstochowie. To jest osoba, którą nazywam największym showmanem wszech-czasów sportu żużlowego. Nie było takiego i nie ma, który tak potrafił rozmawiać z kibicami, komunikować się gestami i w czasie jazdy pozdrawiać kibiców, machając ręką. Był sprawnym zawodnikiem w sensie technicznym, bardzo opanowanym. Różnie go jednak oceniano, że niebezpieczny, szalał. Jechał bardzo dynamicznie, ale potrafił nad tym wszystkim panować. Miał różne momenty, ale byli tacy kibice, którzy przychodzili na stadion jeden raz w roku, jak przyjeżdżał właśnie Józek Jarmuła. Tworzy niesamowitą historię do dzisiaj. Mając 76 lat, ma pozwolenie lekarskie i jeździ na pokazy – opowiada Nowak.

 

Józef Jarmuła w Częstochowie cieszył się specjalnymi względami. – Tam pod Józia zawsze robili. Bronowali dwa metry od płotu, bo pan Józiu tam jeździł i Marek Cieślak. Troszeczkę wcinał się tam Rusek (ksywka Andrzeja Jurczyńskiego – dop red.). Ja tam w życiu bym nie pojechał – przekonuje Jerzy Rembas.

 

Najdobitniej o statusie gwiazdy i ulubieńca kibiców pod Jasną Górą wspominanego wyżej zawodnika przekonał się Marek Towalski, który w 1980 roku potrafił pokonać Jarmułę na jego własnym terenie, a w całym spotkaniu zdobył 15+1 punktów. – Jechaliśmy w Częstochowie mecz na styku. Byłem w gazie, ale nie mogłem dogonić Józia Jarmuły. On wyjeżdżał na orbitę, a ja skróciłem i drugi łuk po starcie pojechałem praktycznie prosto, żeby dostać się pod niego na przyczepną nawierzchnią. Józiu wyjechał, ale ja znalazłem się tam, gdzie trzymało. Na końcu prostej był pół koła z przodu. Cieszyłem się z tego, bo składał się do krawężnika. Ja wtedy wjechałem delikatnie na trawę, za krawężnik i wypychałem tę połówkę. Żeby jednak nie dać sędziemu pretekstu, to przyciąłem i z krawężnika pognałem do przodu – opowiada były jeździec Stali Gorzów.

 

To jednak nie koniec tej historii, której ciąg dalszy miał miejsce jeszcze w parku maszyn. – Wygrałem, a z trybun leciały butelki, krzesełka. Pilarczyk i Stachu (Maciejewicz – dop. red.) wzięli mnie pod wiatę. Cały stadion był przeciwko mnie. Jak żeś Józka wypchnął, to on puścił kierownicę i groził pięścią za tobą” – mówili mi. U siebie miał taką publikę, że jednym gestem przekonał cały stadion – mówi z uśmiechem Towalski.

 

W biało-zielonych barwach wiele lat spędził też dobrze znany żużlowym kibicom na całym świecie Marek Cieślak, czyli aktualny szkoleniowiec Włókniarza Częstochowa i selekcjoner reprezentacji Polski. Utytułowany trener dobrze radził sobie również jako zawodnik. – Jeździliśmy razem, kiedy Marek był czołowym zawodnikiem we Włókniarzu. Był zresztą w drużynie, która w 1977 roku zdobyła drużynowe wicemistrzostwo świata. Był to zespół złożony z żużlowców Stali Gorzów i właśnie Marka Cieślaka. Zawodnikiem był bardzo dobrym, co nie znaczy jednak, że musi być też takim trenerem. Okazało się, że ma wyczucie, wiedzę zawodniczą i to wszystko procentuje. Potrafi to wszystko zgrać, prawidłowo ułożyć i prowadzić drużynę, czy to ligową czy narodową. Nie wszyscy sobie z tym radzą, a jemu się udało – zachwala Bogusław Nowak.

 

Częstochowa oznaczała też dość daleki dla gorzowian wyjazd. Jak to już było opisywane w poprzednich częściach, w dawnych czasach były to często wycieczki, a nie tylko jazda na mecz i z powrotem. – Jeżeli ktoś nie był, to wyjeżdżaliśmy wcześniej, żeby odwiedzić sanktuarium na Jasnej Górze, pójść do obrazu Matki Boskiej. Zwiedzaliśmy, tak jak to powinno być, a nie tylko żużel, droga w jedną i drugą stronę. Chodziło o to, żeby przy okazji coś zwiedzić, przemyśleć – zauważa Piotr Paluch.

 

Jego słowa potwierdza starszy kolega z toru. – Był okres, że wszyscy jeździliśmy samochodami prywatnymi i ciągnęliśmy za sobą motocykle. Przyszedł też taki czas, że jeździliśmy autobusami. Na takie wyjazdy, jak Częstochowa, Rybnik i inne dalsze, to wyjeżdżało się wcześniej. Grało się w karty, zabijało się jakoś ten czas. Przez to byliśmy bardziej zżyci i była to taka drużyna przyjaciół – dodaje Nowak.

 

Włókniarz w historii „żółto-niebieskich” zajął też wyjątkowe miejsce. Stal zdobywała mistrzostwo m. in. w latach 1973 oraz 1975-1978. A co stało się w sezonie 1974? Gorzowianom szyki pomieszali właśnie częstochowianie, którzy po czternastu kolejkach mieli o jeden punkt więcej. W bezpośrednich starciach dochodziło do nieoczekiwanych rozstrzygnięć, bowiem pod Jasną Górą padł wynik 34:44, a w Gorzowie 26:28, co oznaczało zwycięstwa gości. Oba pojedynki nie zostały dokończone z powodu warunków atmosferycznych. Nieznaczna porażka na własnym torze na trzy kolejki przed końcem okazała się kluczowa dla losów mistrzostwa.

 

Brakowało nam trochę tego szczęścia. Zawody były kończone przedwcześnie po opadach, po burzy i jakoś tak to się ułożyło, że przegraliśmy mecz, a w konsekwencji tytuł. Czasami nie ma się jednak na to wpływu. Może byliśmy trochę zbyt pewni siebie. Nie lekceważyliśmy naszych przeciwników, ale zawsze był spokój. To były takie lata, że wygrywaliśmy kilka lat pod rząd. Pogubiliśmy się w nienaturalnych warunkach – zakończył Bogusław Nowak.

Udostępnij