Cash Broker Stal Gorzów w sezonie zasadniczym pokonała Betard Spartę Wrocław na Stadionie Olimpijskim, ale za to uległa jej na własnym obiekcie. Takich historii było więcej, jak choćby w 1972 roku, gdy w lidze ścigała się jeszcze ekipa Śląska Świętochłowice. 3 kwietnia gorzowianie wygrali na wyjeździe 40:37 w pierwszej kolejce, okupując to jednak kontuzją Zenona Plecha. W ostatniej natomiast przegrali przed własną publicznością 38:39, a minimalna porażka była tym boleśniejsza, ponieważ żółto-niebiescy zajęli przez to piąte miejsce w rozgrywkach, dwa punkty za… Śląskiem.

 

Przypominam sobie, że były wtedy opady. Jak u nas przegrywaliśmy, to nastroje były nieciekawe. Szybko jednak o tym zapominaliśmy i przygotowywaliśmy się do kolejnego sezonu, w którym zdobyliśmy tytuł. Wyciągnęliśmy więc wnioski. W 1972 roku brakowało nam Rysia Dziatkowiaka, bo złapał kontuzję – przypomina sobie Stanisław Maciejewicz, klubowy mechanik, który po raz pierwszy gości w naszym cyklu. – I Edek wypadł. To przez kontuzje, ale byliśmy też młodą drużyną. Dwóch starszych, a reszta młodzież. W 1971 niektórzy myśleli, że spadniemy z ligi, ale jednak sobie poradziliśmy – dodaje Bogusław Nowak.

 

1971 to był budujący rok. Drużyna się rozjeżdżała, ja też i coraz lepiej czułem się na pozostałych torach, nie tylko we Wrocławiu. Nie zawsze było łatwo, ale jak zespół wygrywał, to człowiek za każdym razem się cieszył, a jeszcze bardziej, jak samemu się zdobywało więcej punktów. Lata 1971 i 1972 były dla mnie bardzo udane – stwierdza z kolei Ryszard Dziatkowiak.

 

Wracając jednak do samego Wrocławia, to takie wspomnienia z drużyną z tego miasta ma dwukrotny Indywidualny Mistrz Polski w barwach Stali: – Pamiętam początki mojej kariery, gdzie jechało się do Wrocławia, w którym byli znakomici zawodnicy, jak Konstanty Pociejkowicz, Adolf Słaboń czy Piotrek Bruzda. Minęły pokolenia, przeszła era tamtych zawodników i przyszły trochę gorsze czasy dla wrocławian. W końcu Sparta się pozbierała. Za sprawą nowej organizacji, firmy Aspro, pana prezesa Marcinkowskiego, jeszcze przed Andrzejem Rusko, awansowali do Ekstraligi. Kupili nowe motocykle – Goddeny i zaczęli zdobywać mistrzostwa Polski. Nasz były trener od ogólnorozwojówki, świętej pamięci pan Ryszard Nieścieruk, pracował w tym klubie. To był znakomity zespół – przyznaje Zenon Plech.

 

Wszędzie mieliśmy przyjaciół. Pociej był takim śmieszkiem, człowiekiem rozrywkowym, który zawsze coś spsocił. Spartę Wrocław wspominam bardzo dobrze, bo Piotrek Bruzda, który był czołowym zawodnikiem, obcował z Edkiem Jancarzem w międzynarodowych zawodach – uzupełnia Maciejewicz.

 

Wspomniany Pociejkowicz stał się bohaterem mniej żużlowej historii, jaka przytrafiła się innemu weteranowi gorzowskiego żużla. – On nawet mnie odnalazł na postoju taksówek, jak wracał z wczasów. Zabrakło mu paliwa gdzieś w Zbąszynie, a tam nie było stacji paliw. Przyjechał okazją do Gorzowa, przyszedł do mnie i mówi cześć”. Ja tak patrzę, a on „co, nie poznajesz mnie?” – mówi Dziatkowiak. To tylko kolejne potwierdzenie, jaką przyjaźnią darzyli się zawodnicy różnych drużyn. – Piotrek Bruzda ze mną jeździł w Srebrnym Kasku. Często spotykaliśmy się poza drużynowymi zawodami. To był fajny chłopak. Później Jurek Trzeszkowski, niesamowity chłopak. Wrocław był nam przyjazny – kontynuuje 70-latek.

 

Lata 70-te to był złoty okres Stali Gorzów, która pięciokrotnie zdobywała drużynowe mistrzostwo Polski w tym dziesięcioleciu. Do takiego osiągnięcia potrzebne były wyjazdowe zwycięstwa, a takie najczęściej udawało się odnosić w Lesznie, Bydgoszczy, a nawet Zielonej Górze. – Bardzo dobrze jeździło mi się w Lesznie, dobrze w Rzeszowie, nieźle w Bydgoszczy, Gdańsku. Niezbyt szczęśliwie szło mi w Częstochowie. Nie wiem dlaczego. Jednak we wszystkich tych miastach dobrze było podczas Kasków i innych indywidualnych zawodów, a w drużynie już gorzej. Wydaje mi się, że to ze względu na to, że obsady były mocniejsze. W drużynie zawsze było trzech mocnych, a ja wtedy startowałem jeszcze jako młodzieżowiec. Były wpadki, nie wiadomo skąd. Wszystko niby było przygotowywane tak, jak zawsze, ale jednak wynik nie był dobry. Dużo zależało od „ostudzenia” psychicznego. Ta psychika nie działała najlepiej. Poza tym zawsze jednak było wesoło, jeździliśmy grupą na zawody. Minimum czwórka w samochodzie, jazda na dwa auta, a na postojach wspólne posiłki, dyskusje, opowiadania. Wszystko na stopie przyjacielskiej – wspomina Dziatkowiak.

 

Nieoceniona była wtedy pomoc starszych zawodników, za których uchodzili wówczas Edmund Migoś i Andrzej Pogorzelski. – Podglądaliśmy wyścigi wstępne, by wiedzieć, jak jechać. Przed meczem wychodziło się na płytę boiska, obchodziło się ją wkoło i ci starsi zawodnicy pokazywali jak pojechać, wchodzić i wychodzić z łuku. Wszystkie istotne i pomocne niuanse były przypominane. W momencie wyjazdu z parkingu człowiek się jednak zapominał i to był błąd. Do każdego biegu trzeba mieć przygotowany plan – zdradza najstarszy z grona rozmówców.

 

Wielokrotnie zdarzało się też, że o zwycięstwie decydowały przypadki losowe. Tak było 1 sierpnia 1976 roku, kiedy gorzowski zespół zremisował u siebie ze Spartą Wrocław. Na początku dwa defekty zanotował Jerzy Rembas, a jedna awaria przytrafiła się też legendarnemu Edwardowi Jancarzowi. Nie miało to jednak wpływu na końcowe rozstrzygnięcia w lidze i Stal ponownie zdobyła DMP. – Kiedyś były iskrowniki z cewkami niskiego i wysokiego napięcia. Na początku 1976 roku cewki wysokiego napięcia były umocowane oddzielnie przy przedniej osłonie. One były aluminiowe. Przy wibracji, a wtedy były one mocne, te cewki się urywały. Tak było właśnie u Jurka Rembasa i Edka Jancarza. Dlatego zremisowaliśmy ten mecz, choć ja liczę go jako przegraną. Później to ulepszyliśmy i cewki montowaliśmy między blachy. To była jednak nowość – wyjaśnia Maciejewicz.

 

Mechanik klubowy w zanadrzu miał wiele innych historii, a zawdzięcza je też wysokiemu poziomowi gorzowskim żużlowców, którzy poprzez udział w spotkaniach reprezentacji mogli wzbogacać się sprzętowo. – Mieliśmy sprzęt, bo w kadrze Polski była czwórka czy piątka zawodników, więc odgórnie dostawaliśmy przydział. Wszystkie nowinki mieliśmy z pierwszej ręki dzięki wyjazdom zagranicznym. Podjąłem też współpracę z fabryką Jawy w Divisovie, choć żadnego jeźdźca fabrycznego nie posiadaliśmy. Ani my ani nikt w Polsce. Zenek Plech z Edkiem Jancarzem wyjechali do Anglii i nam mechanikom otworzyły się wtedy oczy. Inne sprzęgła, tarczki. Później przyszły opony Dunlop, były też motocykle Wesley, które mieliśmy jako pierwsi w Polsce. Jak rywale zobaczyli, to już czuli przegraną – śmieje się majster. – Dzięki Ursusowi nie było żadnego problemu, żeby coś przerobić, a dużo tego robiliśmy. Sami dokonywaliśmy tuningu. Na tamte czasy mieliśmy super sprzęt – dodaje, zaznaczając ogromną rolę Zakładów Mechanicznych Ursus.

 

Tamtejszy warsztat był niezwykle ważnym miejscem w klubowej historii. – Spotkania odbywały się w warsztacie na Ursusie, bo to był nasz zakład opiekuńczy. Tam było wszystko. To był mały warsztat, ale znajdowały się tam motocykle, przebieralnie. Na bieżąco obcowaliśmy ze sobą, zgrywaliśmy się i nie było tarć. Jeśli ktoś komuś coś powiedział, to po minucie to mijało. W sezonie nie było niedzieli, bo od rana już tam siedzieliśmy. Stąd taka przyjaźń, którą kontynuujemy do dzisiaj – mówi Maciejewicz. – Warsztat był takim miejscem łączącym ludzi, tam skupiało się wszystko. W latach 70-tych mieliśmy drużynę kumpli i to dawało wynik. Wcale nie byliśmy bogaci. Inne kluby miały lepiej, miały więcej sprzętu niż my. U nas maszyny były na najwyższym poziomie jak na tamte czasy dzięki mechanikom – dodaje Bogusław Nowak.

 

Ze złotych lat 70-tych ponownie wracamy jeszcze do finału Drużynowych Mistrzostw Świata we Wrocławiu, gdzie Polaków reprezentował niemal w całości gorzowski skład. – Nie tylko czwórka zawodników, ale też świętej pamięci Edziu Pilarczyk i ja jako mechanicy. Praktycznie to Stal Gorzów zdobyła wicemistrzostwo świata – stwierdza mechanik. – Gdyby Zenek Plech nie miał kontuzji, to by pewnie za Marka Cieślaka pojechał – dorzuca były żużlowiec i szkoleniowiec.

 

W tamtym okresie triumfów nie brakowało. Dawni zawodnicy nie mają jednak szczególnych preferencji co do tego, gdzie lepiej smakowała wygrana. – Każde zwycięstwo cieszyło, a powroty były wspaniałe. Najpóźniej się wracało z… Zielonej Góry. Czy jechaliśmy do Rybnika, czy do Rzeszowa, czy do Zielonej Góry, to jechaliśmy z takim samym nastawieniem: żeby wygrać – mówi Maciejewicz. – Nie było lepszego czy gorszego zwycięstwa tylko sportowa chęć wygrywania wszędzie – kończy Nowak.

Udostępnij