Pierwszy wyjazd to zawsze wielkie wydarzenie dla debiutanta. Dotyczy to zarówno kolonii dla dzieci, jak też obozów przygotowawczych dla zawodników różnych dyscyplin. Nie inaczej było w żużlowej Stali Gorzów. Teraz głównie goli się głowy i maluje po ciele. – Golili chłopaków, ale to już jak zaczynali jeździć Świst i Paluch. W ramach takiej fali” wojskowej. Na obozy zawsze się czekało, to była taka integracja drużyny, wspólne zajęcia przez całe dni, a w nocy różne numery się zdarzały. Któregoś razu w Węgierskiej Górce, jak już miałem taki pierwszy, kawalerski wąsik, to w nocy ogolono mnie z jednej strony. Jak wstałem, to od razu wiedziałem kto. To był Zenek Plech z Edkiem Jancarzem – opowiada Bogusław Nowak.

Kiedyś zawodnicy wraz z chrztem przechodzili niejako test wytrzymałości. – Z Bogusiem pojechaliśmy pierwszy raz do Węgierskiej Górki i wiadomo było, że zawsze odbywał się chrzest dla tych, co debiutowali. Rano na zaprawie porannej biegliśmy drogą, aż do jej wylotu na główną ulicę. Romek Bukartyk pierwszy raz był też z nami, a Migoś po złamaniu ręki miał ją jeszcze w gipsie. No i brali po kolei. Pierwszy był Romek, który mówił: „Panowie, ja się pieniężnie wypłacę, tylko mnie nie bijcie”. To były oczywiście żarty i Migoś na to: „Kładź się!”. Jak gipsową łapą przyłożył, to Romek aż się wyprostował. Potem wszyscy młodzi dostaliśmy po tyłku. To była taka tradycja. Na pierwsze zawody międzynarodowe, to widziałem, jak Kasę walili butem z laczkiem przed rywalizacją ze Związkiem Radzieckim – mówi Ryszard Raczyński.

W kwestii tradycji chrztu wiele mógł opowiedzieć Jerzy Rembas. Reprezentujący Polskę gorzowianin mnóstwo podróżował po świecie. Z narodową kadrą na obóz pierwszy raz pojechał jeszcze jako junior. – PZMot mi tak kazał. Chrzest dostałem w Zakopanem. Przyjechaliśmy, rano rozruch, ale było dwóch młodych: ja i z Zenek Urbaniec z Częstochowy. „No to chodźcie tutaj. Chcemy z wami pogadać” – powiedzieli do nas. Heniu Gluecklich szefem, głowa w sztachety, dresy w dół, smarowanie zrobił nie wiem, czy śniegiem czy jakimś olejem… Przez dwa dni siedziało się na jednym półdupku. Takie były zasady, zwyczaje i nie mam żadnych pretensji. Trzeba było się z tym godzić. Później się rękę podawało – przyznaje dwukrotny finalista indywidualnych mistrzostw świata.

Chrzciny robiono też z okazji debiutów na torze. Często jeszcze przed wyjazdem na dane zawody. – Mój pierwszy raz na meczu międzynarodowym Polski ze Związkiem Radzieckim na naszym stadionie. Heniu Gluecklich zdjął laczka, ja tego nie widziałem i dostałem. Myślałem, że mi tyłek pęknie. Albo pierwszy wyjazd na zawody międzynarodowe za granicą. Pierwszy lot samolotem i na Okęciu ktoś policję wezwał, bo bili człowieka. A ja po prostu dostawałem chrzest – śmieje się Rembas.

Jak się jednak okazuje byli też tacy, co mieli gorzej. – Byłem na obozie w Cetniewie i widziałem chrzest młodych kolarzy. Żużlowców tam zaprosili. Jak zobaczyłem, jakie jedzenie im uszykowali… Tam były pokrzywy, jakieś wióry, piorun wie co. Musieli to zjeść. Później pasowania i to wszystko. Nasz chrzest w porównaniu do tych kolarzy to się chował – zdradza reprezentant Stali Gorzów w latach 1971-1989.

W gorzowskim klubie świętowano także premierowe zdobycze. – Jak się zrobiło pierwszy punkt w lidze, to już pod prysznicem przekładali byle czym i się lało w tyłek – kontynuuje Bogusław Nowak. – U nas w klubie były takie różne kawały, ale raczej nieszkodliwe. W Polsce działy się różne rzeczy, jak podpalanie gazety między palcami – dodaje na koniec.

Powyższe wydarzenia wyjaśniałaby, dlaczego żużlowcy są ze stali. Takie przygotowanie mogło wpływać pozytywnie na kolejne lata startów. Nie wszyscy jednak mieli jednak tyle szczęścia, by przez wiele sezonów prezentować się na torze. W kolejnych odcinkach przybliżymy sylwetki tych, którzy w Stali Gorzów jeździli dość krótko, ale mimo to znaleźli miejsce w naszym cyklu wraz ze swoimi historiami.

Udostępnij