Wielokrotnie na tych łamach pisaliśmy już o podstawowej różnicy między dawnym a obecnym żużlem. Chodzi o teamy zawodników. Pojedynczy jeździec ma teraz kilku mechaników, a kiedyś było całkowicie odwrotnie. Majstrzy robili rzeczy, o których nie śniło się tym nowoczesnym pracownikom warsztatu. W Gorzowie sytuacja była o tyle komfortowa, że wielu żużlowców stanowiło o sile reprezentacji Polski. Nieco gorzej sytuacja miała się z juniorami.

Jak ja zaczynałem pracę w warsztacie, to dostawałem zużyty sprzęt. Wszystko z magazynu na kadrę szło dla zawodników, a w szkółce trzeba było wszystko odnowić, żeby oni mogli jeździć i nie było wypadków. Na starym sprzęcie to nie jest tak, jak na nowym. Jakoś sobie radziliśmy, zawodnicy jeździli i kraks nie było – opowiada Zbigniew Padewski.

Brat Świętej Pamięci Jerzego początkowo sam miał jeździć na żużlu, ale szybko zrezygnował. Co ciekawe, wielu ówczesnych zawodników na tor trafiało z… bokserskiego ringu. – Ja zaczynałem jeździć, ale później jak brat przyszedł z Migosiem, to przestałem. W ogóle to sport żużlowy zaczynał się od boksu. Tak było z Rogalem, Migosiem. Był taki człowiek z sercem, Wiśniewski i oni pracowali i zawsze brali nas, młodych ludzi – przypomina sobie były mechanik Stali.

Wspomniani Edmund Migoś i Bronisław Rogal to kolejni przedstawiciele nie żyjących już wojowników żużla. – Migoś zawsze był za oknem i jadł kolację, gdy my trenowaliśmy na sali. To był taki ruski człowiek”, „saper”. Rogal był bardzo dobrym bokserem. Migoś też, ale inaczej już boksował. Warsztat był bardzo blisko. Jak kiedyś usłyszeliśmy warkot motocykli, a wtedy to były jeszcze FIS-y, przystosowane, to my z boksu podchodziliśmy do tych maszyn. Silnik Z NSU, a ramę robiliśmy w zakładzie. Wtedy, w latach 50-tych, zaczął się żużel. Właśnie od Rogala, Migosia i Padewskiego. Ja chciałem dalej boksować, ale Migoś powiedział: „Zbyszek, chodź do warsztatu, będziesz naprawiał motocykle”. Przede mną mechanikami byli Rymsza, Pogorzelski i Pilarczyk. Tak zaczęła się nasza, mechaników, zabawa. A teraz widzę, jak czterech mechaników do jednego motocykla biegnie. To już jest zawodowstwo. Ciekawiej było kiedyś – mówi z nostalgią w głowie pan Zbigniew.

Zbyszek to w ogóle sąsiad Migosia – włącza się Ryszard Raczyński. – Na jednym podwórku mieszkaliśmy. Zawsze trzeba było do niego jechać. Nigdy nie przyszedł na zbiórkę. Jak my kiedyś jechaliśmy z Opola do Wrocławia, to jeden zawodnik jechał na przyczepce na motocyklu w spodenkach. Ludzie się oglądali, co to za człowiek – uzupełnia Padewski. Opisany sposób przewozu sprzętu w wątpliwość podał za to Ryszard Fabiszewski. – Mieliście „skórki” od ciągnika. Te przyczepki się urywały jak cholera. Taka kulka od skrętu. Końcówka drążków, cieniutka kulka i na tym były motory ciągnięte. Ile razy pojechały w pole? – śmieje się.

Jest jednak coś, co nie zmieniło się przez te lata w tym zawodzie. – Trzeba dzień i noc pracować, żeby motocykle były sprawne dla zawodników. A żużlowiec wsiadał tylko do samochodu i jechał na zawody. Pamiętam, że całe noce pracowaliśmy – zdradza majster. – Dwóch nas było, a motocykli dziesięć albo osiem. Czasami były mecze, że z trzy, cztery motocykle zostały potłuczone i trzeba to było wszystko zrobić do następnego spotkania – dodaje. – Żeby nie Pilarczyk, to w Gorzowie mistrza by nie było – w swoim stylu wtrąca Ryszard Fabiszewski. – On miał główny warsztat dla zawodników, a ja z kolei dla szkółki. Wszystkie stare motocykle do mnie przychodziły, miałem je naprawiać i przygotować dla szkółki, by mogła na nich jeździć. Dla Plecha, Jancarza – dopowiada Padewski.

Choć już z następnego pokolenia, to kolejnymi żużlowcami, którzy mogli bądź mogą pamiętać tamte czasy są legendarny Edward Jancarz czy wciąż całkiem aktywny Ryszard Dziatkowiak. – Edek od którego jeździł? – pyta w pewnym momencie Ryszard Fabiszewski. – Od 1965 – przychodzi z pomocą jego imiennik, Raczyński. – Razem z Dziatkowiakiem? – dopytuje ten pierwszy. – Tak. Edek pojechał pierwszy raz w takim turnieju organizowanym w Gorzowie. Wystawili go jako rezerwowego i nawet ładnie się zaprezentował. Z Bronkiem Rogalem wygrał. Rysiu wszedł chyba na miejsce Wojtka Jurasza. Tak się wymieniali. Raz Rysiek, raz Wojtek – przypomina Ryszard Raczyński.

Na myśl o turniejach początki swojej kariery przypomniał sobie Ryszard Fabiszewski. W latach 1968-80 organizowano indwidualne i drużynowe zawody, w których startowały drużyny z Gorzowa, Zielonej Góry, Rzeszowa, Torunia i Lublina. Co roku inny klub był organizatorem. – Moje pierwsze zawody to były Mistrzostwa Federacji Stal. Miałem chyba drugie miejsce w Grudziądzu. Turniej ten organizowali torunianie – mówi Fabiszewski.

Z tamtejszym torem wspomnień jako zawodnik nie ma Ryszard Raczyński. – Na grudziądzkim torze to byłem już, jak jeździłem taryfą… – zdradza. – Ale tam kopa… – dopowiada Fabiszewski. Z wyjazdem na obiekt GKM-u wiąże się też kolejna z ciekawych historii naszych dawnych zawodników. – Zawiozłem tam Marka Towalskiego, Krzysztofa Okupskiego i Mietka Woźniaka na jakiś turniej. Pamiętam, że jechaliśmy bardzo późno z Gorzowa, bo o 8, a o 11 już był mecz. Marek startował w pierwszym biegu, to przebierał się już w samochodzie, przed dojazdem na stadion. Nie był na prezentacji, ale na pierwszy wyścig wyjechał – opowiada Raczyński.

Do tematu torów wrócimy już za tydzień w kolejnym odcinku. Pamiętacie opowieści o owalu w Bydgoszczy i gorzowskiej aferze z Unią Leszno? Przyjrzymy się temu z szerszej perspektywy.

Udostępnij