Tydzień temu dawni zawodnicy gorzowskiego klubu wspominali tzw. kopę” w Grudziądzu. Zupełnie inaczej było w innej miejscowości z kujawsko-pomorskiego. – Na Bydgoszcz wszystkie motocykle trzeba było przestawiać, doprężać. Tor był bronowany i zlany wodą – tłumaczy Ryszard Fabiszewski. – Granitowy – dodaje jego imennik, Raczyński.

Zawiłości sprzętowe z tym związane wyjaśnił z kolei były mechanik. – Od toru zależało. Na śliski trzeba było zrobić słaby motocykl. Wtedy lepiej ciągnie. Na „kartoflisku” silnik znowu musi być mocny, więc trzeba było go sprężyć – mówi Zbigniew Padewski. – Jak na Gdańsk, to sprężyć, bo tam był beton i czarna nawierzchnia – stwierdza natomiast Fabiszewski. Jak widać, dopasowanie maszyn do danej nawierzchni już kiedyś nie było takie proste.

W latach 70-tych i 80-tych sporo problemów zawodników sprawiał bydgoski tor. – Jak pojechaliśmy na ten mecz do Bydgoszczy, to pamiętam, że było to po deszczu, po strasznych opadach. Gluecklich sam wsiadł na ciągnik i robili wszystko, żeby ten mecz się odbył. Bronowali, zgarniali nawierzchnię. W defiladzie kierownictwo szło po trawniku, a my prawie po kostki grzęźliśmy w granicie. Drużyna gorzowska była wtedy mocno osłabiona, bo nie jeździli Jurek Padewski, Edek Jancarz i tylko my młodzi: Romek Jóźwiak, Boguś Nowak, ja. To było w 1970 roku. Nie szło po tym jeździć. Migoś, jako jedyny wtedy, potrafił wygrać bieg po biegu. On miał „parę” w łapach. Przegraliśmy bardzo wysoko. Nie byliśmy w stanie powojować. Jak wchodziło się w wiraż, to kierownica motocykla była prawie przy torze i bez wyłamania – przypomina sobie Ryszard Raczyński.

Już kiedyś o swoich doświadczeniach z miasta nad Brdą opowiadał nam Jerzy Rembas. – W tych czasach, jak zaczynałem jeździć, to gdy zobaczyłem bygdoski tor po raz pierwszy, to dostałem wielkich oczu. Przede wszystkim, biała nawierzchnia. Ja myślałem, że tam żużel się nie odbędzie. Tor był zbronowany pod łokcie. „Jak tam można jeździć?” – mówiłem. Okazało się, że można, ale za pierwszym razem, to tylko zrobiłem próbny start i już widziałem, że to nie dla mnie. Potem jeszcze normalnie ze startu i prawie do parkingu wjechałem. Zjechałem na trawę i podziękowałem za taką jazdę. Do końca życia będę jednak pamiętał, jak obserwowałem kolegę Bogusia. Noga z tyłu, położony tak, że prawie łokciem i kolanem zahaczał o tor, jadąc na pełnym gazie. Dla mnie to nie był żużel wtedy – zauważa zwycięzca Złotego Kasku z 1977 roku.

To tak samo, jak na lodzie – wtrąca Raczyński. – O, coś podobnego! A jeszcze do tego te dziury… Byłem przyzwyczajony do czarnego toru w Gorzowie, twardej nawierzchni, leciutko się jechało. Tam było całkiem co innego. Rzeczą wiadomo było to, że robiło się tor pod pana Henia Gluecklicha. On lubiał „pod koło” i jazdę po zewnętrznej części toru. Tak to wyglądało w Bydgoszczy. Jak oni przyjechali do nas, to nie potrafili w ogóle jechać. Trochę to niesprawiedliwe, ale to wina sędziów, którzy dopuszczają do zawodów. Tor powinien być jednakowy dla wszystkich. Trochę „pod koło” można zrobić, ale nie aż tak. Tam nie szło w ogóle jechać. Praktycznie nie było kontrolowanego ślizgu – podsumowuje Rembas.

O problemach z ustawieniami dosadnie wypowiedział się Ryszard Fabiszewski. – Na własnym torze nie mają pojęcia, na czym jeżdżą. Na treningu jest inaczej. Potem deszcz spadnie, pogoda się zmieni i wszystko inne. Zawsze mieliśmy problem jeździć u siebie. Na wyjeździe lżej było za naszych czasów. Olek Ilnicki dbał, żeby tor mu się nie rozsypał. Tak ubijał, że nie szło na tym ujechać. W poprzek się jechało – kaja gorzowskiego toromistrza.

Historia pamięta sytuacje, po których człowiek odpowiedzialny za tor miał ogromne problemy. – Na jednym meczu z Lesznem było tak, że toromistrzowi kazali zrobić taki tor „kopny”. Olek z Galińskim. To był mój teść i on w domu opowiadał, kto mu to kazał zrobić. Łabędzki się wtedy dwa razy specjalnie wywrócił – zaczyna Raczyński. – To nie był Łabędzki – kontruje Rembas. – To w trakcie zawodów już było – obstaje przy swoim pan Ryszard. – A nie na próbie? – docieka ten drugi, ale odpowiedzi już nie usłyszał.

Rzecz działa się w 1988 roku. – Minister sportu Kwaśniewski wtedy przyjechał – przypomina Stanisław Szczuciński, fotograf i kronikarz Starej Gwardii Stali Gorzów. – Cheładze wtedy był sędzią – dopowiada Raczyński, a potwierdza to Jerzy Rembas. – Teść później przez to wszystko był wzywany. Została założona sprawa w sądzie i musiał się z tego grubo tłumaczyć. On nigdy z sądami nie miał do czynienia. Tak się załamał i m. in. przez to dostał pierwszego zawału serca. Był ciągany za ten tor, który kazali mu zrobić Galiński z Olkiem. Oni się później wykręcili, że to sprawa toromistrza – dokańcza Ryszard Raczyński.

Nieco nowy cień na całą sprawę rzucił Jerzy Rembas. – Ja wiem dokładnie, jak to wszystko było, ale było minęło. Cała wina poszła na pana Stefana Kwaśnego, a był Bogu ducha winny. Na próbie toru się jeden wywrócił i nie był to Łabędzki. Przez przypadek się potem też dowiedziałem, że jeden człowiek z Leszna był, obserwował i wszystko widział, na jakim torze trenujemy. Dokładnie wiedzieli, jaki tor będzie. To był trudny tor, ale nie na tyle, żeby to przerwać – przyznaje. – Nie umieli jechać i robili wszystko, żeby mecz się nie odbył – kończy Raczyński.

O wielu sprawach z przeszłości prawdy możemy już nigdy nie poznać. Z drugiej strony to, co było, już nie wróci i można tylko wspominać, jak to było kiedyś, a skupiać się na obecnych czasach i przyszłości. W kolejnych odcinkach „Wyjątkowych momentów w historii Stali” przyjrzymy się bliżej osobie, która w tym roku obchodziła już swoje 65. urodziny, a wkrótce zorganizuje z tej okazji turniej. Mowa o Zenonie Plechu, który znany jest ze swoich żartów i to właśnie o nich opowiedzieli nam jego koledzy z toru.

Udostępnij