Wiem, że jest pan kibicem od bardzo długiego czasu. Jak to wszystko się zaczęło? 

-W latach 90. pracowałem w jednej z fabryk w Sulęcinie. Razem z kolegami spędzaliśmy sporo czasu nawet po pracy i w taki sposób, przy napoju alkoholowym, pierwszy raz usłyszałem, żeby ktoś z takim zapałem opowiadał o sporcie, jak Robert. Oczywiście znałem wcześniej żużel, wiedziałem, że istnieje Stal Gorzów i że drużyna ta była – przecież nie tak dawno - chlubą tego regionu. Coś we mnie drgnęło i z ciekawości wybrałem się na stadion. I zadomowiłem się tam na dobre. 

To był rok 1990., Stal weszła właśnie do rundy finałowej i ostatnim meczem na domowym torze był minimalnie przegrany pojedynek z Toruniem. Następny był Rybnik, na którym to spotkaniu już się pojawiłem. Wygraliśmy dwoma punktami, przy całkiem równej postawie drużyny. A jej skład był wtedy niesamowity: Hućko, Franczyszyn, Paluch, Okupski, Gała… Z perspektywy czasu wiem, że miałem zaszczyt widzieć tych zawodników w walce. 

Dziś (dzień przeprowadzenia rozmowy – dop. red.) przypada druga rocznica pierwszego starcia finałowego z leszczyńską Unią w 2014 roku. Jak wspomina pan to wydarzenie? 

-Jako kompletny kontrast do tego, o czym mówiłem wcześniej! Żużel zmienił się moim zdaniem diametralnie. Zagraniczni zawodnicy, inny dźwięk, inne są nawet same maszyny. To, co się nie zmieniło, to oddanie fanów. Mecz w Lesznie oglądałem w telewizji i – mimo obaw i ostrzeżeń przed popadaniem w hurraoptymizm – wiedziałem, że odrobienie dwupunktowej straty na własnym torze będzie dla nas tylko formalnością. 

Na meczu przy Śląskiej oczywiście byłem. Najbardziej z tym wydarzeniem kojarzy mi się kolor czerwony – race świecące na trybunach dawały niesamowitą poświatę. Sam mecz był raczej przewidywalny, a raczej – zgodny z moimi założeniami. Ostatnie dwa biegi, przegrane przez nas na 1:5, wynikały raczej z rozluźnienia naszych zawodników niż z nagłego dopasowania się leszczynian do nawierzchni na Jancarzu”

Co czuł pan, kiedy po trzech dekadach nasza drużyna sięgnęła po złoto? 

-Przede wszystkim czułem się jak część historii! Proszę pomyśleć, ponad 30 lat! I na moich oczach Stal Gorzów zdobyła kolejny tytuł Drużynowego Mistrza Polski! Jestem twardym facetem, przynajmniej tak o mnie mówią. Przyznaję się jednak bez bicia – płakałem jak małe dziecko. 

Gdyby miał pan porównać tamten finał z tegorocznym, który był dla pana bardziej emocjonujący? 

-Finał to finał – zawsze jest wielkim wydarzeniem i ciężko powiedzieć, że któryś jest lepszy, a inny gorszy. Dopóki wynik jest dla nas pozytywny – mecz można uznać za fascynujący. Jeśli miałbym jednak ocenić te dwa spotkania… Pod kątem emocji, na pewno finał z Lesznem był dla mnie większym przeżyciem. Wtedy złoto było tym, czego pragnęło całe miasto, czego klub potrzebował jak wody. To był niewątpliwie jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu.

Jeśli chodzi o aspekty sportowe… mecz z Toruniem był niezwykły. Nerwy, nerwy i jeszcze raz NERWY! W głębi duszy czułem jednak, że zakończenie tego horroru będzie szczęśliwe. Tak na marginesie – bardzo odpowiada mi taka częstotliwość zdobywania medali w naszym mieście. Możemy zrobić z tego tradycję (śmiech).

Jakie ma pan oczekiwania wobec nadchodzącego sezonu?

-Szczerze mówiąc, nie chcę mieć żadnych oczekiwań. mam nadzieję, że będzie lepszy niż ubiegły, że zostanie z nami możliwie duża część obecnej drużyny, bo budujemy coś bezcennego – więź kibiców z zawodnikami. Chcę móc identyfikować się z zespołem, nawet jeśli są to obcokrajowcy. Przecież na przykład Matej Zagar jest już praktycznie „naszym” chłopakiem! I tego nam życzę. Dziękuję też za miniony sezon, za niezwykłą walkę i ducha drużyny. Znów pokazaliście, że jesteście niezwyciężeni!

Udostępnij