Nie jest żadną tajemnicą, że Eddy” miał zadatki na żużlowca wszechczasów. Do tytułu mistrza świata brakowało zresztą niewiele. – Powtarzałem to już wielokrotnie. To był kolega, żużlowiec jeżdżący technicznie, koleżeńsko. Starał się robić wszystko dla zespołu. Wiadomo, że jeden zawodnik meczu nie wygra. Musi być współpraca – mówi Jerzy Rembas, który kunszt legendy Stali mógł podziwiać z najbliższej odległości.

Na początku obserwowałem starszego kolegę, uczyłem się od niego. Później przyszedł taki okres, że startowałem razem z nim w parze. On prowadzący, ja jako junior. On mnie prowadził w biegu. W zależności jeszcze od tego, jaka była sytuacja. Jak wyszliśmy na 5:1 to wyprowadzał mnie do przodu i kontrolował, żeby dowieźć to podwójne zwycięstwo. Patrzył, obserwował i robił tak, bym był bardzo blisko niego. Ja wiedziałem, w którym miejscu gdzie mam pojechać. Kiedyś na naszej czarnej nawierzchni nie było walki za środkiem toru. Jancarz jechał środkiem, a ja przy krawężniku – opisuje młodzieżowy mistrz Polski z Tarnowa 1974.

Jazda w parze z takim żużlowcem należała do komfortowych. – Czuło się te wielkie umiejętności i trzeba było w to wierzyć, być pewnym, że ten, który mnie prowadzi, robi dobrze, by przywieźć jak najlepszy wynik. Mówił „ty masz uciekać do przodu, a ja już tutaj przypilnuję”. Musiałem słuchać. Jako łepek umiałem wygrać start, ale Edward musiał pilnować, żeby z tyłu nikt nas nie wyprzedził. Tak to było zgrane. Fajnie się z nim jeździło w parze. Jeździł technicznie, bezpiecznie. Wiedział, co jest co i miał panowanie nad sytuacją w każdej chwili. Był świetnym zawodnikiem, co nie podlega dyskusji, a wyniki o tym świadczą – dodaje były partner legendy.

Umiejętności Jancarza doceniali też mechanicy. – Edek był zawodnikiem, trenerem i wychowawcą. Przebywanie w jego otoczeniu, obojętnie czy to był prezes czy kierownik drużyny, to wszyscy całkiem inaczej się zachowywali. To był autorytet. My mechanicy też byliśmy szanowani przez zawodników, bo oni wiedzieli, że ich nie zawiedziemy i o każdej porze dnia i nocy musiał być sprzęt zrobiony – przyznaje Stanisław Maciejewicz.

Edward Jancarz był jednym z tych zawodników, którzy otworzyli dla gorzowskiego klubu drzwi do Europy, dla wielu niedostępnej w dobie komunizmu. – Mieliśmy też lżej, bo wszystkie nowinki były na bieżąco. Współpracowaliśmy z fabryką Divisov, gdzie jeźdźcami fabrycznymi byli Ole Olsen, Mauger, chyba Briggs, czyli zawodnicy z czołówki. Nie mogliśmy się dostać, ale dzięki znajomościom mieliśmy dostęp do najnowszych części. W kadrze narodowej mieliśmy 5-6 zawodników Stali Gorzów, a ciekawostką jest to, że ja byłem jej najmłodszym mechanikiem – zauważa majster.

Motocykle przed legendarnym żużlowcem „żółto-niebieskich” właściwie nie miały tajemnic. – Edek przeszedł przez całą ewolucję motocykli żużlowych. Od dwuzaworowych o małej wydajności około 40 koni mechanicznych FIS-ów. Nie wiem, czy on na JAP-ie jeździł. Może nie. W każdym razie FIS-y, ESO, Javy dwuzarowowe, Wesleye, Javy czterozaworowe, Goddeny, czyli plejada silników posiadających już około 60-70 koni. Był bardzo elastycznym zawodnikiem. Sama moc tych silników na przełomie jego kariery pokazuje, jak wielki talent miał, żeby do każdego sprzętu w krótkim czasie się przystosowywać – zdradza Marek Towalski.

Jeśli chodzi o sprawy sprzętowe, to się dogrywaliśmy. Edek to był pedant. Wróciliśmy nieraz 3 czy 4 w nocy z zawodów i były potem wyjazdy. Edek powiedział, że od 5 trzeba być z powrotem w warsztacie. I byliśmy. On był napędem tego wszystkiego, wszyscy słuchali, dlatego Stal Gorzów miała wyniki. Szkoda, że nie ma go już wśród nas – dodał Stanisław Maciejewicz.

Odrobinę kibicowskiego spojrzenia dorzucił od siebie kronikarz dawnych żużlowców Stali Gorzów. – Edward Jancarz to była naprawdę gwiazda. Chodziło się na żużel, żeby taką gwiazdę obejrzeć. W takich decydujących meczach jak z Rybnikiem, kiedy zdobywali pierwszy tytuł mistrza Polski, to on tę drużynę ciągnął jako lider. Pierwszym tego typu zawodnikiem był Andrzej Pogorzelski, też gwiazda pierwszej jakości, a zaraz po nim Jancarz, który później zdobył wicemistrzostwo świata. Kto by się spodziewał, że młody debiutant pojedzie do Goeteborga i przywiezie brązowy medal? Następnie Rybnik i Drużynowe Mistrzostwa Świata zakończone złotym medalem. Zaraz po nim był też wysyp wielu świetnych, młodych zawodników. Andrzej Pogorzelski odszedł do Leszna, a tu młoda drużyna: Jancarz, Nowak, Plech, Rembas, Fabiszewski i Woźniak. Doświadczenie Jancarza miało tu duży wpływ – wspomina Stanisław Szczuciński.

Za kilkanaście dni odbędzie się XV Memoriał Edwarda Jancarza. Jego renomę zawdzięczamy działaniom obecnych władz klubu, ale też i poprzednich, którzy chcieli godnie uczcić wielkiego zawodnika. – Kiedy byłem mechanikiem zaplecza kadry juniorów, to były ciężkie czasy i memoriał wypadł z kalendarza. Wtedy szefem był Marek Raskiewicz i powiedziałem do niego: „słuchaj: zrobimy dwa biegi i podciągniemy pod memoriał”. Jak się o tym dowiedział prezes Jurek Synowiec, że uczczenie Edka Jancarza ma być tak odfajkowane, to stwierdził, że on się położy przed wyjazdem i nie wypuści zawodników. Ten memoriał był utworzony właśnie dzięki prezesowi Synowcowi. Powiedział on, że jak ma być robiony, to muszą być odpowiedni zawodnicy. Tym ludziom, jak prezes Synowiec i prezes Gondor, trzeba dziękować za mocne obsady. Jancarz na taką zasłużył – kończy mechanik Stanisław Maciejewicz.

Życie żużlowca to jednak nie tylko zawody, ale też wydarzenia pozatorowe. Za tydzień przyjrzymy się, jaki był Edward Jancarz poza zawodami na stadionie, który obecnie nosi jego imię.

Udostępnij