O emocjach, jakie mogą nas czekać oraz powodach, które zachęcą do zakupu karnetu i przyjścia na stadion rozmawialiśmy z Tomaszem Lorkiem, znanym w całej Polsce dziennikarzem i komentatorem sportowym.

 

www.stalgorzow.pl: Na początek proszę powiedzieć, dlaczego warto kupować karnet na mecze żużlowe? Czy Gorzów w tej kwestii wyróżnia się czymś szczególnym?

Tomasz Lorek: Nie potrzeba kupować biletu lotniczego do Rio de Janeiro, aby oddać się czarodziejskiej zabawie. Wielkie brazylijskie aglomeracje pokroju Sampa (zwyczajowa nazwa Sao Paulo) czy Rio cudnie wyglądają w prospektach reklamowych, ale wyprawa w pobliże toru Formuły 1 Interlagos grozi spisaniem testamentu i niechybnym zgonem. Okolice cmentarza, na którym spoczywa geniusz F1, trzykrotny mistrz świata Ayrton Senna, nie są idealnym miejscem do spacerów. Jeśli po takiej przechadzce człowiek wróci cały do hotelu, oznacza to, że miał ogromne szczęście. W Gorzowie Wielkopolskim na stadionie żużlowym można bawić się niezgorzej aniżeli w tłumie brazylijskich tancerek, ale jest o niebo bezpieczniej niż na półkuli południowej. Serdeczna atmosfera, ładunek emocji jak na meczach Pucharu Davisa, tygiel wypełniony adrenaliną, która rozgrzeje fanów do białości i sprawi, że wspomnienia wyniesione ze stadionu imienia Edwarda Jancarza pozostaną na długo w pamięci.

Niejednokrotnie gościł pan w Gorzowie Wielkopolskim. Jak wspomina pan to miasto, które przecież słynie z żużla?

 

– Żużel stał się ikoną Gorzowa, który jest bardzo ciekawym ośrodkiem miejskim. Jest piłka nożna, koszykówka, futbol amerykański, siatkówka, piłka ręczna, ponadto są tradycje wioślarskie, pływackie i kajakarskie. Speedway jest wiodącą dyscypliną w nadwarciańskim grodzie. Edmund Migoś, Ryszard Dziatkowiak, Edward Jancarz, Jerzy Padewski, Mieczysław Woźniak czy Bronisław Rogal to są legendarne postaci gorzowskiego speedwaya i trudno ich nie pamiętać. Starsze pokolenie zachwycało się kunsztem tych żużlowców. Jeździli niczym arcymistrzowie w skórach a’la Neil Street czy Ken Middleditch. To fenomen, jak i cały czar kameralnych ośrodków miejskich, gdzie żużel jest wyjątkowo hołubiony. Paradoksalnie, te 31 lat oczekiwania na złoty krążek Drużynowych Mistrzów Polski wyszło na zdrowie. Na złoty sen warto długo czekać… Jednak klub to nie tylko gablotka z trofeami i pucharami. Klub tworzą ludzie. Spójrzmy na karty historii: Boguś Nowak, indywidualny mistrz Polski z 1977 roku – to jest wyjątkowa postać! Obok Zenka Plecha czy Jerzego Rembasa, Boguś należy do najsłynniejszych synów Staleczki. Gorzów będzie mi się zawsze kojarzył z Nowakiem. Połączyć jazz z żużlem: to jest totalna szajba, a jemu to się udaje. Ma niezwykły dar kontaktu z młodzieżą, być może dlatego, że łagodność wypływa z jego zodiakalnego patrona: Wodnika? Namówić młodych ludzi, żeby zasłuchiwali się w jazzie, a z drugiej strony być dla nich autorytetem i mówić, gdzie jest gaz, sprzęgło, jak zmienić dyszę i wejść w łuk… To niezwykła zręczność.

 

Był pan świadkiem wielu imprez na gorzowskim stadionie, które przyciągały całe rzesze ludzi. Skąd się to bierze?

 

– Młodszej generacji na pewno wgryza się w pamięć finał drużynówki z 2011 roku. Niesłychane emocje, pechowy dzwon Darcy’ego Warda z Jarkiem Hampelem. Był taki moment, gdy Polacy spadli na czwarte miejsce, a Tomek Gollob wywrócił wszystko do góry nogami i chłopcy zdobyli złoty medal. 16 lipca 2011: wyjątkowy finał Drużynowego Pucharu Świata. Wcześniejszy finał juniorski w 2009 roku… Młodziutcy Magic Janowski, bezbłędny Przemek Pawlicki, Zengi, Artur Mroczka i Dawid Lampart… Gorzów jest niesamowitym miejscem, ma szczęście do porywających zawodów żużlowych.

 

A co powie pan o samym stadionie i torze?

 

– Do świadomości globalnego widza wtłoczono myśl, że udany event równa się wielki stadion. Zapomniano o czarodziejskich obiektach pokroju fińskie Seinajoki czy norweskie Elgane. Oczywiście, że Cardiff jest perłą w koronie i klejnotem cyklu GP, ale prawdziwe również jest stwierdzenie, że małe jest piękne. Gdy z małżonką oglądaliśmy zdjęcia Stadionu im. Edwarda Jancarza z lotu ptaka, nie w ciągu dnia, lecz oświetlonego wieczorem, jak podczas zawodów Speedway Grand Prix, to fotki wywołały niesamowity klimat. Niby jest to duży obiekt, a zarazem kameralny. Fajny torek, może nie stricte brytyjski, ale trzeba na nim sporo główkować. Niby polski tor, ale bardzo specyficzny: dziwaczne łuki, kąty trzeba łapać. Prezentuje się fantastycznie, a najlepiej to widać wieczorkiem. Wygląda wówczas jak sen nocy letniej z komedii Williama Szekspira.

 

Czy właśnie to wszystko, o czym pan mówił, tak przyciąga kibiców na stadion?

 

– W Gorzowie stworzono taki klimat, że kibic nie ma wrażenia, iż tylko wrzuca pieniądze do sakiewki, a Matej Zagar bawią się z KK’em w najlepsze. To buduje tożsamość fana. W zeszłym roku nie było wyniku sportowego, ale był wynik frekwencyjny.

 

Co miało na to wpływ?

 

– Najważniejszy powód: ludzie pracujący w klubie nie są nadętymi bufonami, tylko szanują każdy grosz, respektują prawa ekonomii i troszczą się o każdego sponsora i kibica. Ładnie ujął to Maciek Zmora podczas jesiennej gali PGE Ekstraligi w warszawskim Hotelu Hilton: z każdej inicjatywy klubowej kibic musi mieć coś namacalnego dla siebie.

 

A co z drużyną, jaka została skompletowana? Krzysztof Kasprzak przypomni sobie wspaniały sezon 2014?

 

– Krzysiek Kasprzak wraca do Anglii, do zespołu wicemistrzów Elite League z 2014 roku, do Coventry Bees i będzie miał u boku Chrisa Bombera Harrisa, Daniela Kinga, Kacpra Worynę, Adama Roynona, Jamesa Sarjeanta, Josha Batesa i Jasona Garrity. Im bardziej zarobiony KK, tym lepszy. To bystry, doświadczony chłopak i wróci do wysokiej formy. Stać go na powtórzenie wyniku z Grand Prix 2014. Tytułu wicemistrza świata nie zdobywa się przez przypadek.

 

A Bartosz Zmarzlik? Czy może on być powodem, dla którego warto zakupić karnet na sezon 2016?

 

– Bartosz Zmarzlik to wspaniały chłopak. W listopadzie 2015 roku pojechał do Andaluzji, do Jerez de la Frontera na Galę Mistrzów FIM. Niewielu jest młodych chłopaków, którzy interesują się motorami do takiego stopnia, aby będąc gościem na gali, mając do dyspozycji wspaniały hotel i wszystko na wypasie, wstać o szóstej rano, zjeść śniadanie i zwiedzać tor, na którym odbywają się testy F1. Przecież równie dobrze Bartek mógłby się wylegiwać w jacuzzi, a on wstał o brzasku ze swoją dziewczyną Sandrą i pojechali na tor. Byli w muzeum, w najprawdziwszej świątyni prędkości Jerez Circuito de Velocidad. Bartek usiadł sobie na motocyklu Hiszpana Marca Marqueza – dwukrotnego mistrza świata w Moto GP, zrobił sobie zdjęcie przy kombinezonie Roberta Kubicy, Davida Coultharda, bolidzie Nigela Mansella i Ayrtona Senny. Potrafił docenić to, że ktoś dla niego popracował, otwarto muzeum, a on wszedł tam za darmo jako wyjątkowy gość i mistrz świata juniorów na żużlu. Wciąż jest głodny sukcesu, chce zgłębiać nowinki, pragnie wiedzieć jak najwięcej o świecie motoryzacji, chłonął to wszystko. Chciał zrobić sobie zdjęcie z Jorge Lorenzo, trzykrotnym mistrzem świata w Moto GP, pogadać z dziewięciokrotnym mistrzem świata w trialu Toni Bou, sześciokrotnym mistrzem świata w superenduro Tadeuszem „Taddym” Błażusiakiem i dopiął swego. Podpytuje tych mistrzów i wypytuje wybitnych ekspertów w swoim fachu. Bartek nie boi się salonów, nie czuje się skrępowany w wielkim świecie. Zapytany o cele po awansie z Grand Prix Challenge do cyklu GP, powiedział „chcę być trzecim po Szczakielu i Gollobie, który przyjedzie na galę w glorii mistrza świata, więc widzimy się za rok”. To przejaw zdrowych ambicji i prawdziwych aspiracji młodego człowieka. My Polacy mamy często gęsto spięte tyłki, bo ktoś nam przez lata wpajał, że nie wolno się chwalić swoim talentem. Spuścić głowę na dół i przepraszać, że żyjemy. A cywilizacja zachodniej Europy i Stanów Zjednoczonych jest zgoła odmienna. Jestem dobry to się chwalę. To żaden grzech. Bartek jest związany od maleńkości z gorzowskim żużlem. To jest symbol, który należy pielęgnować, a kibic czuje, że to jego „dziecko” i choćby dla Zmarzlika warto pójść na Staleczkę.

 

Co z pozostałymi? Zagraniczni zawodnicy mogą podziałać na fanów, zachęcić do przyjścia na stadion? Można stworzyć atmosferę swojskości, więź żużlowców z kibicami?

 

– Można. To widać po reakcjach publiczności podczas GP w Gorzowie Wielkopolskim. Iversen i Zagar zawsze zbiorą nad Wartą większe brawa niż Nicki Pedersen czy Tai Woffinden, pomimo, że „Woffy” budzi raczej same pozytywne emocje. Nikt nie neguje tego, że „Woffy” to fajny gość, ale lokalna gwiazda z reguły otulona jest welonem serdeczności. Myślę, że jeżeli w mieście kocha się speedway i jest klimat na ten sport, to przy wsparciu Bartka Zmarzlika, pozostali chłopcy, skupieni wokół niego i sprytnie poukładani przez Staszka Chomskiego, będą naprawdę fajną i zgraną ekipą. Poza tym jest nowy nabytek Przemek Pawlicki, który będzie chciał udowodnić, że nie jest gorszy od młodszego brata. Wraca też bardzo solidny Michael Jepsen Jensen. Pamiętam taką scenę, gdy przyjechał na GP do Gorzowa w 2014 roku. Czuł się tak, jakby zrzucił z duszy tysiąc ciężkich kamieni, bo jego ojciec pokonał raka gardła. Jensen wskoczył wtedy do finału, w którym przegrał ze Zmarzlikiem, Zagarem i Kasprzakiem. O Jensenie krąży sporo krzywdzących opinii, że to nie jest gracz zespołowy, a jest wręcz odwrotnie. Jest też bardzo daleki od stereotypu Duńczyka. To taka fajna zadziora. Jeśli Michael uzna, że nic lepiej nie odda powagi sytuacji jak siarczyste przekleństwo, to zaklnie. Jest prawdziwy, nie zakłada maski.

 

Wspomniał pan o Grand Prix w Gorzowie. Jest też najlepsza liga świata, ale poza tym w mieście nad Wartą jest jeszcze wiele innych imprez. W tym roku powraca Memoriał Edwarda Jancarza. Kibiców czeka więc sporo emocji. Czy może jednak za dużo?

 

– Rok temu uwagę przykuła ciekawa inicjatywa z finałem Żużlowej Ligi Mistrzów, gdy do Gorzowa przyjechała szwedzka Vetlanda, brytyjskie King’s Lynn i duńskie Holsted. To była fajna impreza. A Edward Jancarz sam w sobie jest magnesem. Każdy adept żużla pewnie to potwierdzi, że Eddy był wyjątkowym talentem, ale sam dar nie zawsze przekłada się na medale i laury. Jeśli chodzi o memoriał, to cieszy mnie to, że w czasach trudnych ekonomicznie ktoś próbuje walczyć o tradycje, by pamięć o wielkim sportowcu nie zginęła. Dzisiaj bardzo łatwo robi się imprezy komercyjne, które się sprzedają, choć oczywiście trzeba się bardzo napracować, aby w banku się zgadzało, ale to liga wciąż jest świętością. Nie sądzę, że w Gorzowie nastąpi przesyt imprez żużlowych. Jak się zręcznie zawody rozreklamuje i ściągnie ciekawą obsadę, a nie zawsze muszą być to gwiazdy światowego formatu, to można się naprawdę dobrze bawić. Taka postać, jak Edek Jancarz, który siedem razy jeździł w finale mistrzostw świata par, był medalistą indywidualnych mistrzostw świata w 1968 roku (brąz na Ullevi), był indywidualnym i drużynowym mistrzem Polski, może i nosił w sobie element niespełnienia, ale Eddy pozostaje legendą gorzowskiego speedwaya. Po Antonim Worynie był pierwszym Polakiem, który mocno szarpał na wielkich żużlowych arenach. Pamiętają go w wielu krajach.

 

Udostępnij