Edmund Migoś urodził się 20 sierpnia 1937 roku, a w żółto-niebieskich barwach startował w latach 1956-1971. Wielokrotny reprezentat Polski na żużlu odszedł do wieczności 3 września 2006 roku. Wspomnieniami o nim wciąż mogą dzielić się jego koledzy. Przez większość kariery Migosiowi towarzyszył Zbigniew Padewski, były zawodnik, ale przede wszystkim mechanik Stali Gorzów.

 

Z Edmundem Migosiem znaliśmy się od 1958 roku. On był takim człowiekiem do wszystkiego, jeśli chodzi o sport. Był uczynny. Jak ktoś się do niego zwrócił, to zawsze doradził, pomógł i był cierpliwy. Nigdy się nie denerwował – przyznał wieloletni majster. – On wszędzie pomagał, także na torze. Z Jurkiem jak jechał, to ustalał, że Jurek jechał pierwszy i on go pilotował” – dodał, wspominając swojego świętej pamięci brata, Jerzego Padewskiego.

 

Jeden z legendarnych zawodników Stali interesował się wieloma sportami. Do żużla trafił z… bokserskiego ringu. – Zawsze był średnim zawodnikiem. Nie lubił być ostatni, ale też się nie wybijał. Najpierw kolarstwo, potem ping-pong, boks. W boksie bardzo dobrze sobie radził. Był krępy, dobrze zbudowany i silny. Jak się wychodziło z narzędziowni, to tam był warsztat żużlowy. Mechanikiem był Rymsza. Z boksu zawsze tam zachodziliśmy. Wówczas królowały motocykle NSU, przerabiane z drogowych na żużlowe. Nasze NSU były najlepsze w kraju i gdzie nie pojechaliśmy, to wygrywaliśmy. Do boksu przyszli lepsi ze Świebodzina i „Mundkowi” się naprzykrzali. Dostał po buzi i poszedł do warsztatu. Grzebał w motocyklach, aż w końcu pojechał na tor. Wtedy wszyscy z boksu poszliśmy na żużel: Jurek Padewski, Rogal, Edmund i ja. Migosiowi i Rogalowi dobrze wychodziła jazda na FIS-ach – opowiadał Zbigniew Padewski, który z jazdy na żużlu zrezygnował dość szybko po tym, jak był świadkiem śmiertelnego wypadku na torze.

 

„Mundek”, bo tak nazywano Migosia, swój największy sukces świętował w 1970 roku. Na torze w Gorzowie zdobył bowiem tytuł Indywidualnego Mistrza Polski. – Nie przygotowywał się. On miał to we krwi. Był prawdziwym sportowcem. Zawsze pomagał, choć potrafił pojechać ostro, ale nie robił nikomu krzywdy. On musiał powiedzieć, co i jak, żebyśmy mogli przygotować sprzęt. To od zawodnika wszystko zależy. Motocykl był dopieszczony, że nie mogło być żadnych usterek. „Mundek” był taki, że zawsze szczerze mówił, co trzeba naprawić – mówił wierny towarzysz zawodnika, zapytany o to, jakie było podejście żużlowca do tego turnieju.

 

Wychowanek Stali tytuł zapewnił sobie dopiero w ostatniej serii startów. W całych zawodach zdobył 14 punktów, przegrywając w 15. biegu z Andrzejem Wyglendą. Jakie emocje towarzyszyły żużlowcowi przed ostatnią gonitwą? – Nie przeżywał tego tak mocno. Przyjeżdżał i ustalał, żeby zrobić to i to. Jeszcze sam potem dopieszczał ten motocykl. Nie był nerwowy, ale spokojny – kontynuował Padewski. Radość pojawiła się zaraz po tym. – Zaczęliśmy mu gratulować. Nie podrzucaliśmy go. Kogoś innego rzucali, nie złapali i upuścili na ziemię – przypominał sobie z uśmiechem były mechanik. W gronie faworytów znajdowali się wtedy legendarni jeźdźcy Górnika Rybnik, wspomniany wyżej Wyglenda czy Antoni Woryna, a tymczasem pogodził ich gospodarz. – Rybniczanie nie spodziewali się, że Migoś będzie takim wojownikiem. Miał jednak z nimi kłopoty – przyznał Padewski.

 

Kariera Edmunda Migosia została jednak brutalnie przerwana dość krótko po triumfie w IMP. Wszystko przez wypadek w 1971 roku, po którym „Mundek” został sparaliżowany. – To była treningowa jazda. Edek wygrał start i prowadził, ale krótko za nim był Zenek, gdzieś z 5-6 metrów. Na wyjściu z drugiegu łuku, od strony Śląskiej, zawsze się robiła koleina. Jak się tam wjeżdżało, to dostawało się kopa. Edmund znał doskonale ten tor, ale nie zabezpieczył się, koleina wyrwała go do góry. Spadł z motocykla na tyłek i bezwładnie uderzył głową o tor. Zenek wpadł na ten motocykl i tam się zakotłowało. Wszyscy polecieli wtedy do Plecha, bo myśleli o najgorszym, jak poleciał z dwoma motocyklami. Odnosiło się wrażenie, że to był straszny wypadek. A Edek leżał i dopiero po chwili Zbyszek Padewski podbiegł do niego, a potem inni. On był już jednak nieprzytomny. Po takim pięknym sukcesie przyszedł koniec kariery – opisał Bogusław Nowak, indywidualny mistrz Polski z 1977 roku.

 

2 lipca historia może zatoczyć koło. Przed szansą zdobycia złota staną Bartosz Zmarzlik i Przemysław Pawlicki. Zbigniew Padewski liczy szczególnie na wychowanka Stali Gorzów i wróży mu coś więcej niż dominację na krajowym podwórku, a dodajmy, że Migosiowi z powodzeniem przepowiedział tytuł w 1970 roku. – To zależy od sprzętu, przygotowania. Dużo ludzi musi się włączyć w to, żeby on to zdobył. Może to jednak zrobić. Dla mnie jest on numerem jeden w kraju. Bardzo dobry technik i sprawa jest otwarta. Musi tylko wykorzystać okazję. Dla mnie będzie mistrzem Polski, ale też w Grand Prix zdobędzie mistrzostwo – zakończył dawny mechanik.

Udostępnij