Na przestrzeni lat w kwestii sprzętu żużlowego doszło do ogromnych zmian. W porównaniu do początku czarnego sportu” obecnie jest to coś zupełnie innego. Kiedyś zwykłe motocykle były przystosowywane, dopiero potem pojawiły się typowe „żużlówki”. W Polsce wielki wpływ miał też fakt bycia w komunistycznym reżimie, przez co było niezwykle trudno o części, którymi dysponowali zagraniczni zawodowcy i dzięki którym osiągali znakomite wyniki.

 

Kilkadziesiąt lat temu ze sprzętem w polskich klubach było jak w rodzinie. – Często się spotykaliśmy na Srebrnych Kaskach, ale nie było innych imprez, jak teraz Brązowy Kask. Indywidualne Mistrzostwa Polski juniorów weszły później. Dla nas, młodych, było wtedy mało jazdy. Dzisiaj młodzież ma wiele tych turniejów i lepszy sprzęt. My mieliśmy maszyny po starszych. Później się poprawiło i w 1971 dostałem nowy motocykl, na którym się lepiej jeździło. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że to były piękne, wesołe lata i nie zamieniłbym ich na inne. Po 1972 roku wszystko się pozmieniało, zawodnicy zaczęli powoli wędrować po klubach – przyznaje Ryszard Dziatkowiak.

 

Obecnie na żużlowych torach królują motocykle z silnikami GM, choć ostatnimi czasy pojawiły się maszyny Marcela Gerharda, a odrodzić próbuje się także dawna potęga Jawy. Niegdyś do dyspozycji były też angielskie Weslake’i czy produkowane w Polsce FIS-y, ale nie tylko one.

 

Na FIS-ach z Edkiem Jancarzem w Gorzowie zdawałem licencję, ale w lidze już nie jeździłem na nich, a na ESO, które miałem po Bronku Rogalu. Z ramami wszystko pasowało, bo były standardowe. W tym motocyklu regulowało się kierownicę i haki, które się wyginały, były znacznie dłuższe, a kierownicę podnosiło się do góry. Czasami można było trochę długie wówczas siodełko podnieść do góry. Środkowy wieszak był przykręcany do ramy z dwóch stron na śrubie. Te obecne siodełka mają już tak wyprofilowane wszystko, że nie trzeba nic zmieniać. Jedyne, co weszło w modę, to że zawodnicy podnoszą nogi do góry. Kiedyś jechało się z tyłu na siodełku, ale przy samym starcie trzeba było siedzieć na przedzie, żeby nie obróciło do góry nogami – tłumaczy najstarszy z żużlowych weteranów Stali Gorzów.

 

Krótką przygodę z FIS-ami miał też Indywidualny Mistrz Polski z 1977 roku. – Ja w swoim życiu dwa razy trenowałem na FIS-ach. Takie były w szkółce, czyli wcześniej musiały być w drużynie. Prostowało się ramy – przypomina Bogusław Nowak.

 

Jak zauważają legendy gorzowskiego klubu, postęp w technice jest naprawdę duży. A czy dawnym zawodnikom udałoby się okiełznać nowoczesne rumaki? – Myślę, że różnice są bardzo znaczące, ale czy dałbym radę pojechać? Trzeba by było spróbować. Poświęcić trochę czasu na trening – stwierdza Dziatkowiak.

 

Do prób jazdy na żużlowej emeryturze już dochodziło. Złoty medalista DMP z 1969 roku dla „żółto-niebieskich” jeździł w latach 1966-72. Dekadę później można go było jednak zobaczyć na motocyklu. – 1982 lub 1983 rok. Rysiu Dziatkowiak prowadził trening i za którymś razem poprosił, żebym dał mu się przejechać. Ubrał się w czyjąś skórę i wziął motocykl. Miał się przejechać dwa czy trzy okrążenia, a on nakręcił gaz na starcie i mknął osiem okrążeń bez zamykania go – zdradza młodszy o 9 lat Marek Towalski.

 

Mimo wielu lat na karku trudno rozstać się z adrenaliną podczas jazdy. – Dawny motocykl został odtworzony i mam z nim częsty kontakt. Jak wykombinuję trochę paliwa, to się go odpala czasem. Żal ściska, że nie ma takiego małego toru, to by człowiek się trochę rozbujał. Po łące nie da rady – mówi Dziatkowiak. – Do Stanowic musisz przyjechać – podpowiada Nowak.

 

Częsty kontakt ze sprzętem dużo daje, można wiele rzeczy szybko sobie przypomnieć, bo wiadomo, o co chodzi w sztuce jazdy. Dziwię się nieraz, jak niektórzy opowiadają, że jest bardzo trudny tor i nie można wyłamać motocykla. Trzeba wiedzieć, jak to zrobić. Nie zapomnę nigdy, jak w Bydgoszczy przyszedł do mnie Edmund Migoś. Ja powiedziałem: „Wszystko jest dobrze, tylko jak tu wjeżdżać w ten łuk?”, a on „Zamknij i otwórz go od razu”. Potem było już super jeździć na tym torze – opowiada pan Ryszard.

 

Z miasta nad Brdą wspomnienia mają też ci młodsi. – Mój pierwszy raz w Bydgoszczy: start próbny i ktoś krzyczał „pełen gaz”. Wkręciłem pełne obroty, puściłem sprzęgło, a motocykl zdychał. Dopiero po 30 metrach odżywał – włącza się Marek Towalski. – Po licencji z Rembasem wpuścili nas na próbę toru. Dojechaliśmy tylko do pierwszego łuku i to był koniec zawodów dla nas, bo obydwoje wylądowaliśmy za płotem – mówi z kolei Mieczysław Woźniak.

 

Obecny trener JUST FUN GUKS Speedway Wawrów miał bardzo ciekawą pozycję w gorzowskiej drużynie. Najczęściej bowiem był ustawiany pod numerem 7, czyli na pozycji rezerwowego. Woźniak nazywany był „czarnym koniem” Stali. – Z „siódemki” najgorsze biegi były. Gdzie było trudno, to jechałem, nieraz trzy wyścigi pod rząd i po tym trzecim musieli mnie łapać, bo już siły nie było. Tory były wtedy trudne, nie tak jak teraz, równiutkie, a jak się dziura zrobi to szur. Wtenczas tory były bronowane, normalnie wody wylewano, że człowiek się nie mógł wyłamać i trzeba było jechać – zauważa szkoleniowiec.

 

Żaden jednak z powyższej czwórki żużlowców nie miał okazji jeździć w Grudziądzu, przynajmniej w rozgrywkach ligowych. Z zespołem z tego miasta gorzowianie spotykali się w drugiej połowie lat 90-tych ubiegłego wieku w najwyższej klasie rozgrywkowej (ówczesnej I lidze) oraz na początku obecnego tysiąclecia na jej zapleczu (po utworzeniu Ekstraligi). W prawie wszystkich tych starciach (wyjątkiem 29.07.2007) pojawiało się nazwisko Piotra Palucha. Jak wspomina swoją jazdę z grudziądzkim klubem i co wie o drzewie, które przyciąga na stadionie przy ulicy Hallera 4, gdzie zresztą zdał licencję żużlową w 1987 roku?

 

Jesienią 1986 roku w Gorzowie miał odbyć się egzamin na licencję żużlową, ale spadł deszcz i przeniesiono to na wiosnę do Grudziądza. Tam właśnie zdałem egzamin. Starsi koledzy mówili mi, że tam jest dąb, który przyciąga. Młodzi adepci trochę się przestraszyli, bo nie byli wcześniej na tym torze. Na miejscu, po treningu okazało się, że drzewo wcale tak nie przyciąga. Udało się przejechać cztery okrążenia i ścigać tak, żeby nie wylądować koło tego dębu, chociaż zdarzało się, że niektórzy adepci tam upadali. Łuk był ostry i nie wyrabiali. Trzeba było mocno wykontrować motocykl, a nie jest to łatwe dla początkujących. Nie wszyscy wtedy zdali. W startach ligowych ani razu dąb mnie nie przyciągnął. Punktowo różnie to wyglądało. Pamiętam też taki mecz, że była awaria elektryki i startowaliśmy na chorągiewkę – mówi „Bolo”.

Udostępnij