Dawniej jazda na żużlu nie wiązała się z dużą ilością pieniędzy i ogromną otoczką profesjonalizmu, jak to ma miejsce dzisiaj. Odzwierciedlała to nawet liczba zajęć w sezonie. – Treningi na torze były we wtorki i czwartki od 16. Kiedyś było więcej amatorstwa – przyznaje Roman Jóźwiak, zawodnik Stali z lat 1970-1974.

Podobnie było w tzw. okresie ogórkowym”. – Zimą też mieliśmy zajęcia tylko dwa razy w tygodniu, ale w sali – mówi z kolei Ryszard Raczyński, mający za sobą krótką przygodę na żużlu. – Chyba nawet tyle nie było – dodaje Ryszard Fabiszewski, na co natychmiast do rozmowy włączył się Jerzy Rembas. – No dobrze, ale były obozy! – przypomina. – Kto wyjeżdżał, ten wyjeżdżał – rzuca Raczyński. – Ja też nie wyjechałem, bo do szkoły chodziłem – zdradza Jóźwiak.

Wtedy zdobywca Złotego Kasku z 1977 roku spytał o Węgierską Górkę. – To raz byłem, a później już nie, bo mi Gromiec, mój dyrektor, nie pozwolił. Ja do 20 lat uczyłem się średnio i nie mogłem – przekonuje Jóźwiak. – Ja też raz byłem w Węgierskiej Górce. To pierwszy raz pojechaliśmy z Bogusiem, Mietkiem i mieliśmy dwóch ludzi z gokartów – dopowiada Raczyński.

Problemy z wyjazdami miał też brązowy medalista MIMP z 1974. – Ja na każdy obóz wyjeżdżałem, ale po trzech dniach wracałem do domu. Do końca byłem na jednym w Dziwnowie – mówi Fabiszewski. – Bo cię wyrzucali – śmieje się z kolegi Jóźwiak, na co ten odpowiada, chwaląc się. – Poprosili, żebym był do końca. Nie było mi to potrzebne, bo nikt mi nie dorównywał – stwierdza reprezentant „żółto-niebieskich” z lat 1971-78 oraz 1980-82.

Czym zajmowali się żużlowcy na zimowych obozach? O tym opowiedział Bogusław Nowak. – Przez cały dzień coś trzeba było robić. Mieliśmy salę, granie w piłkę, gimnastyczne rzeczy, siłownię. Zajęć było sporo i nie było czasu na labę. Na obozach nie było już żartów. Poza tym wcześniej nie było takiego nacisku na rozwój fizyczny. Od momentu, kiedy trenerem u nas został Ryszard Nieścieruk, pracownik gorzowskiego AWF-u, to otworzyła się dla nas furtka z całym sprzętem i możliwościami AWF-u do dyspozycji, jak batut, basen, ćwiczenie upadków, skoki przez kozła. Te lata, w których brylowaliśmy w lidze, to był efekt takiego przygotowania naszej drużyny. Wszystko inne też się zgrało: mechanicy, spotkanie się ciekawych ludzi w jednym miejscu i czasie – zauważa indywidualny mistrz Polski z 1977 roku.

To właśnie wspomniany Ryszard Nieścieruk był jedną z osób, która dostrzegła korzyści z jazdy na nartach. – W pewnym momencie zrozumiano też, że narty to bardzo zbliżony sport do żużla. Połączenie prędkości z refleksem, równowagą, jazdą na krawędzi ryzyka. Ważne są upadki w żużlu. Trenowaliśmy to na batucie, ale w praktyce, w ruchu i pędzie to najlepiej robiło się to na stoku. Najbardziej lubiliśmy „dzidę”, gdy osiągaliśmy niebotyczną prędkość i nie wiedzieliśmy, co się stanie, co zrobić. To były takie treningi uzupełniające do sezonu. Dzisiaj wszyscy zawodnicy jeżdżą na nartach. Czekaliśmy na te obozy, a w najlepszych latach były nawet takie dwa w okresie przygotowawczym. Później trafiały się jeszcze obozy kadrowe. Były takie i w Tarnowie i we Wrocławiu… – przypomina sobie Nowak.

Zupełnie osobną częścią takich wyjazdów były integracje i… chrzty nowych zawodników. O tych obrzędach przeczytacie już za tydzień w kolejnej odsłonie „Wyjątkowych momentów w historii Stali”. Zdradzimy tylko, że się działo!

Udostępnij